środa, 26 lutego 2014

Wielka Czwórka, czyli Tajlandia, Malezja, Wietnam i Kambodża naszymi oczami - RANKING

Kompletnie nieobiektywny i pozbawiony głębszego sensu (co kraj, to przecież obyczaj), ale sporządziliśmy. Wybraliśmy kraje, miasta, plaże, które podobały nam się najbardziej. I w większości wyborów, jesteśmy zgodni. 

KRAJ:

Ja: KAMBODŻA
Maciek: WIETNAM
Ja wybrałam Kambodżę, bo jest najbardziej naturalna i różnorodna. Pisałam o pomieszaniu Tajlandii z Wietnamem i tak faktycznie jest. Ludzie są bardzo serdeczni. Ich wyobrażenie o turystach jest zawsze takie samo: beer+music. I trochę się boję, że za szybko nadejdzie czas rośnięcia reszortów, bo wtedy całą Kambodżę zaleje dobre piwo (Angkor - podobno) i zła muzyka. 
Maciek stawia na Wietnam, bo tam największy orient, Orient w rozumieniu wszystkiego, czego nie spotkamy w Europie i na terenach bliskich. Inne rysy, inna kultura. Wizyta w Wietnamie to jak cofnięcie się do pierwszej klasy podstawówki i ponowna nauka czytania. tyle, że w innym języku. 

MIASTO:

SAJGON, czyli HO CHI MINH / Wietnam
Słowo "sajon" nie weszło do słownika potocznego przez przypadek. Sajgon to miasto, które mimo zalwwu tyrystów nie straciło nic ze swojego charakteru. Jest tu Azja pełną gębą. Radzę obudzić się wcześnie, około szóstej, siódmej rano i przejść się uliczkami Ho Chi Minh, obserwować ludzi spieszących się do pracy. Zimne (relatywnie) promienie słońca, pośpiech bez agresji, świeże owoce lub zupa śniadaniowa, trzepanie chodniczków, przechodzenie przez pasy, pomiędzy źle zatrzymanymi skuterami. Klaksony, pokrzykiwania, uśmiechy. Cudo!
Wieczorem Hi Chi Minh zamienia się w karuzelę. Skutery nadal krążą po wielkich rondach, które to oświetlone są kolorowymi dekoracjami. Ludzie w parkach, ćwiczących na specjalnie zbudowanych przyrządach atletycznych. Młodsi biegają, jeszcze młodsi grają w coś na kształt Zośki. Pysznie, barwnie, ciepło i bezpiecznie. Cudowny klimat. 

NA WYRÓŻNIENIA ZASŁUGUJĄ TAKŻE GEORGETOWN I SIEM REAP


MIEJSCE SPOKOJNE:

LANTA OLD TOWN / Tajlandia
Może dlatego, że to pierwsze miejsce, do którego przybyliśmy. Może ze względu na Guesthouse, w którym się zatrzymaliśmy. Nie wiemy, ale niegdyś chińskie stare miasteczko Lanta Old Town jest miejscem, w którym czas się zatrzymał, a komercja przyjęła swoje łagodniejsze oblicze. Są sklepy z pamiątkami, ale nie ma w nich głośnej muzyki. Są restauracje na morzu, zrobione pod turystów, ale obsługa prawie nie mówi po angielsku i nie serwuje dań spoza obszaru Azji, I jest tu tylko jeden pub/kawiarnia, której właścicielem jest Anglik I chyba w ogóle to jedyna blada twarz, zamieszkująca ten rejon na stałe. Uprzedzamy - druga część wyspy jest już nasycona resortami, ale skrawek ze starym miastem wciąż odurza urokiem. Miejsce na tydzień, może dwa. Skuter i eksplorować plaże, kosztować przepysznego jedzenia w przydrożnych knajpach, chodzić po dżungli.

KAMBODŻAŃSKIE WYSEPKI I RYBACKIE WIOSKI / Kambodża  w pobliżu Sihanoukville
Jedna po drugiem zaginą. Ale jeszcze są i jeśli chcą Państwo dotknąć nie naruszonej kultury, zobaczyć, jak żyją prawdziwi rybacy i ich rodziny - to jest to miejsce. Wszystko to szybko topnieje, bo tylko za naszego pobytu (około 1 dni) ukończono nowy Guesthouse, a dwa stragany powiększyły się z owoców na chipsy i papierosy. Ale póki co, jest to "niebiańska plaża", nurki, odpoczynek od głośnego trybu życia. Można nawet znaleźć wyspy bez internetu, co przyjęłam z niedowierzaniem. Miejsce kompletnego odcięcia od znanego świata. Mnóstwo książek (tych e-książek także, choć prąd tylko po zmroku do północy), puste plaże i świeże owoce (przywożone na statkach), które są tu jedynym godnym uwagi jedzeniem. 

PANGKOR / Malezja
Cudowna wyspa. Biedna jak na Malezję. Przyjeżdżają tu głownie Malezyjczycy i generalnie Azjaci. Choć dzięki reklamie kilku ośrodków na stronie Trip Advisor można tu spotkać coraz więcej bladych osobników i tych przypieczonych na czerwień. Na szczęście to tylko dwa, trzy ośrodki. Resztą w miarę naturalna. nie ma nic przyjemniejszego, niż wynająć skuter na Pankorze i jechać bardzo dobrą drogą przez kawałek dżungli. Powietrze aż zielone, świeże i soczyste. Plaże - można znaleźć - odludne. Pływy zauważalne, bo jest na Pangkorze miejsce, gdzie podczas pełni można przejść na sąsiednią wysepkę zanurzając się…po pas! Trzeba jedynie spytać lokalsów, gdzie to miejsce i kiedy się wybrać. Miejsce na kilka dni solidnego wypoczynku. 

PLAŻE:

WYSPY KAMBODŻAŃSKIE. Ta wyspiarska. na niektórych wyspach brzegi jak na Malediwach, woda po kolana ciągnie się dwadzieścia, trzydzieści metrów. Na innych, piasek jak na Koh Lipe (tajska wyspa turystyczna, ujęta w punkcie poniżej), bialusieńki i drobnusieńki. Trzeba znaleźć swoje miejsce, po prostu. Zawsze jednak mamy gwarancje ciepłej wody. Ciepłota nie oznaczana jest jednak w standardach bałtyckich, a raczej tyc z palników kuchennych. Po trzydziestu minutach czytania na plaży nie mamy żadnych drgawek zanurzając się w niebieskiej toni. 

KOH LIPE/ Tajlandia. Nie lubimy tej wyspy, ale prawda jest taka, że takich plaż nie widzieliśmy. Piach biały, rafa tuż przy brzegu, klarowność wody 10 na 10. Piasek jest tak jasny, że bez okularów nie da się za dnia funkcjonować bez mrużenia i zamykania dla odpoczynku oczu. Taka plaża to gwarancja opalenizny w dwa dni. Jednak tylko dla amatorów drinków z palemką i wszystkiego innego, na tacy. 

LANTA/Tajlandia : Można wybierać. Lanta wyspą jest niewielką jednak urodzaj plaż, jak na greckich przylądkach. Mamy plaże zaludnione, tam gdzie są resorty, mamy miejsca bezludne, blisko dżungli. Można nurkować, można się schować. No i woda piękna. Na większości plaż.  


KUCHNIA:

MALEZJA: I Chiny i Hindusi. Fenomenalne i banalne za razem Roti Chanai, których będę szukać w Warszawie. Fantastyczne Roti Tissue, wyglądający jak góra z bajek, do tego oblana cukrem. Cudowne obiady na bananowych liściach. Przyznajemy, że tak stęskniliśmy się za kuchnią hindusko-malezyjską po wyjeździe z Georgetown, że w Bangkoku, ostatniego wieczora pognaliśmy do restauracji z napisem "Thai & Malaysian Kitchen.". Roti były. Ale nie Chanai…:(
No i do tych rozwrzeszczanych, kolorowych, wiecznie świętujących Hindusów, dołączmy powściągliwych, bladolicych Chińczyków, których średnia wieku w tym kraju to około pięćdziesięciu lat (przynajmniej tak się wydaje). prowadzą oni niewielkie apteki, herbaciarnie, sklepy z tkaninami i, oczywiście, knajpki. Świetna, potwornie brudna zbitka. 

WIETNAM: Sajgonki na surowo - z cebulą, trawą (?), kapką ryżu i krewetką. Śniadania z zaułkach, gdzie nigdy nie wiemy, co dostaniemy, ale zawsze pysznie. Zupy rybne, odkrycie Maćka. 


TAJLANDIA: Wszystko na ostro "Notspajsi" jest już chyba w tajskim słowniku, przynajmniej tym niepisanym. dla mnie kapitalna jest zupa curry z mleczkiem kokosowym i warzywami. Uwaga jednak na wszystkie smażone potrawy (ryż z… noodles z…), są ciężkie i mój żołądek ich nie przyjmuje. radzę nie jeść więcej niż jedną dziennie i… zdać się na zupy. Koniecznie te notspajsi.

A my już na polskiej ziemi. Zimno :)

niedziela, 23 lutego 2014

Kambodża w pigułce, czyli mierzymy się z tym krajem




Kambodża została przez nas nazwana krajem "Many, many people". I nie chodzi o zagęszczenie terenu, ale o czysty zwrot "Many, many people". Dla autochtonów wszystko jest many, many. Wyspy kambodżańskie są good? "Tak, good. Many, many people!" Gdzie zjeść? "Tam. Many, many people." Jak się dostać do centrum? "Autobusem. Many, many people!". Proszę nam wierzyć - many, many people tak mówi.



W Kambodży jak w elementarzu - czytamy znaki wietnamskie i tajskie. Z jednej strony mamy sajgonki, z drugiej strony curry. Z jednej strony skutery, z drugiej tuk-tuki. Z jednej strony mamy chyba ręcznie klejone drogi, z drugiem strony stawiamy na turystykę. 
Turystyką ludzie w Kambodży są zachwyceni. To chyba zachłyśnięcie zachodnim sąsiadem, Tajlandią. Kambodżanie widzą, jak wiele dobrego turystyka może przynieść zarówno gospodarce, jak i - bardziej namacalnie - każdemu zwykłemu zjadaczowi chleba. A chcieć, znaczy móc. Drogi może nie pociągnięte asfaltem, linia kolejowa wciąż w budowie, ale tak zwani everyday people biorą sprawy w swoje ręce, czyli budują minihotele albo służą domostwem zastanym. Wystawiają kuchnie lub stragany z pamiątkami. Uczą się kilku zwrotów angielskich, jednak szanse na dialog są marne.
Miasta są szokująco brudne, warunki spartańskie, angielskiego niemal zero, a pomiędzy tym powciskano guesthouse'y i kawiarnie, gdzie ceny przebite są trzykrotnie. Móc to nie do końca potrafić. 
Wolę jednak takie działanie lokalne po omacku, niż wejście duże kapitału z transparentem "Resorty, resorty!"



Te spartańskie warunki nie ujmują jednak Kambodży. Wręcz przeciwnie, ujmują przyjezdnych. Nie ma tu Seven Eleven, panoszącego się w Tajlandii, nie ma tu wszechobecnej komuny z Wietnamu. Tego kraju trzeba się po prostu nauczyć. Wiedzieć, że tu NAPRAWDĘ wszystko zamiera po południu, wiedzieć, jakie są dokładnie ceny produktów czy usług. Rozmawialiśmy z chłopakiem z naszego hoteliku, który uczył się angielskiego, studiował ten język. Zarabiał w hotelu ok. 90 dolarów amerykańskich miesięcznie, a na naukę wydawał prawie 60. Mieszkał w wynajętym pokoju z kolegą. Drugi pracował na nocną zmianę. Przez ten czas był menadżerem tego miejsca z 30 pokojami, kierowcą, kucharzem, służbą sprzątającą, informacją turystyczną, i robił wszystko, czego sobie szanowny klient zażyczy. Zarabiał tyle samo, co poprzedni. Nie uczył się. Obaj mówili, że w Kambodży wiele się zmienia - nie ma komuny, za to pieniądze otwierają wiele drzwi. Najprostszy przykład to ich sławne hasło "No money, no honey.", czyli bez pieniędzy nie ma słodyczy (lub najsłodszej). Chłopaki nie mają dziewczyn, może jak zostaną menadżerami pełną gębą. Angielski także otwiera wiele drzwi, można wtedy pracować w dużej firmie w stolicy i zarabiać dwa, trzy razy tyle. I mieć dziewczynę.
To, że pieniądze pomagają w Kambodży zaobserwowaliśmy i opisaliśmy przy okazji wysp. Zachodni inwestorzy wchodzą tam, budując bungalowy pomiędzy wioskami rybackimi.
Ciężko jest to oceniać. Świeża zachodnia filozofia uczy wiele autochtonów, pomaga im i podnosi standard życia. Z drugiej strony - niszczy tradycję. Wszędobylskie produkty Nestle przyprawiają o mdłości, jednak mieszkańcy Kambodży myślą, że tego chcemy. Nie chcemy ich tradycyjnej kawy, chcemy saszetki 3 w 1. Nie chcemy ryżowych noodli, chcemy te z opakowań, z marketu. Oby w porę spostrzegli, że turyści - przynajmniej większość - chcą lokalne rzeczy, nie hurtowe wyroby. Próbowaliśmy to nawet wytłumaczyć jednemu z napotkanych chłopaków, który nieco rozumiał po angielsku, ale akurat tego zrozumieć nie chciał. 
Trudno ich winić za to, że wyznają filozofię "Nie ja, to sąsiad." Jeśli ja nie udostępnię pokoi, zrobi to chłop zza miedzy. Jeśli ja nie powieszę w knajpie szyldu Coca Coli, zrobi to ten po drugiej stronie ulicy, będzie bardziej widoczny. Ja zginę w ciemności i nie zarobię na przyjezdnych z grubymi portfelami. A no money, to no honey.











Prowincja kambodżańska jest okrutnie biedna. Do tego okrutnie brudna i okrutnie prosta. Nie ma tu ozdobników i metafor. Jest życie z dnia na dzień, od wschodu do zachodu, od centa do centa. I jest w tym przerażające piękno.












DLA KOGO:
Dla wszystkich, którzy nie boją się spartańskich warunków, choć przyznam, że po wszystkim, czego naczytałam się w internecie o biedzie i brudzie, spodziewałam się czegoś znacznie gorszego. Zostaliśmy co prawda pogryzieni i zatruci, ale bez bąbli, wysokich gorączek czy ran.
Dla wszystkich, którzy są otwarci, lubią być zdani na siebie,lubią pertraktować i lubią się włóczyć. Jest tu wiele okazji o każdej z tej aktywności. 
Dla wszystkich, którzy chcą napaść oczy kolorami, bo na tę nację duży wpływ wywarli Hindusi. Stąd domy często malowane są na niebiesko, żółto, zielono. Stąd wszystkie figurki pamiątkowe są w żywych barwach, a pagody mienią się od złota. 
Dla wszystkich, którzy chcą zobaczyć nie zmąconą naturę. Wyprawa do dżungli to w Kambodży pestka, a i plaże nie zalane turystami jeszcze istnieją.
Dla wszystkich, którzy chcą zobaczyć cud średniowiecznego świata, czyli Angkor Wat. Bo jest tego wart. 
Dla wszystkich, którzy uwielbiają dzieciaki. Bo te nie są nieśmiałe (jak w Wietnamie). Są komunikatywne, choć o prawdziwej, werbalnej komunikacji nie ma mowy. Jednak krzycząc "Hello!" i ucząc je polskich wyliczanek jesteśmy w stanie zdobyć ich sympatię. A to jest prawdziwy honey :)
Dla wszystkich, którzy lubią zarówno kuchnię chińską, wietnamską (nie w rozumieniu warszawskim), jak i tajską. Bo znajdziemy tu wszystko - kawę a la Wietnam i zupy a la Tajlandia. Choć więcej dań jest chyba jednak ze wschodu. 
Dla amatorów jedzenia żab. Bo są w menu.

I jeszcze wzmianka o tym, dlaczego Amerykanie lubią Kambodżę. Zawsze mnie to zastanawiało, dlaczego nasi przyjaciele zza Atlantyku tak chętnie mówią i jeżdżą akurat w ten - wydawałoby się - zapomniany regon świata. Odpowiedź jest prosta: jest to dla nich kraj prosty w obsłudze! Gazety wydawane są tutaj w języku angielskim, nawet prasa codzienna. Wszystkie napisy na produktach, w sklepach, na budynkach pisane są w języku Khmerów i po angielsku. Nawet płaci się w dolarach amerykańskich. Można ich używać tak w marketach, jak i na bazarach. A nawet w… bankomatach. Nie o miłość tu chyba chodzi, a o wygodę. Tak w życiu bywa...

czwartek, 20 lutego 2014

Noga za głowę, czyli plakaty instruktażowe moje!

Dodam - najbrzydsze plakaty, jakie widziałam. Pierwszy raz zobaczyłam je na tajskiej wyspie Koh Lipe, w witrynie jednego z salonów masażu. Sfotografowałam i na powiększeniu przestudiowałam kolejne obrazki. Teraz kupiłam i nie do końca wiem, dlaczego. Ech, chińska dzielnica w Bangkoku...

Może to i najbrzydsze plakaty z ćwiczeniami, ale przynajmniej laminowane i za 4 zł od sztuki.

wtorek, 18 lutego 2014

Noc w koc, czyli podróżowanie po Kambodży nocą

Od razu powiem, dlaczego tak podróżowaliśmy. Tak jest najtaniej.
Podróżowaliśmy nocnymi autobusami, które w ciągu dziesięciu godzin przemierzają około pięciuset kilometrów. Bilety " z kuszetką" to koszt od dziesięciu do dwudziestu dolarów od osoby. Czyli tyle co noc w hotelu/hostelu.
Zostaliśmy powiadomieni przez miejscową ludność kambodżańską, że nocne autobusy są super, są drogie i że są bardzo popularne. Dziesięć dolarów dla autochtonów to dużo. Dwadzieścia, jeszcze więcej, więc nie najmniejsza cena biletów rzeczywiście się zgadza. Są także popularne, bo w momencie, kiedy wykupowaliśmy dwa ostatnie miejsca za nami rozległ się jęk zrezygnowania i wszyscy w kolejce zostali zapisani na podróż na następny dzień. Autokary są też super, bo choć nie wyglądają jak zdjęcia w tutejszych folderach, to jednak nie wyglądają też jak dworzec, na który podjeżdżają. Dworzec, a właściwie wyrwa w budynku, której szerokość to dwa metry jest pod sufit wypełniona ludźmi i paczkami. Dwie dziewczyny w zielonych uniformach z paznokciami długości ołówków - ołówków, dumnie przez nie dzierżonych w dłoniach - wypisują skrzętnie bilety. Żadnych drukarek, tylko ludzki potencjał. Pytam, gdzie toaleta. Na końcu pomieszczenia/wyrwy. Przedzieram się wśród dziurawych opon, puszek po piwie Angkor i lalek bez głów. Mam jedynie nadzieję, że lalki nie są z crash testów.Pan obok waży przesyłki, które będą pewnie nadane naszym superautokarem. Macha mi ręką, żebym też się zważyła. A czemu nie? Wchodzę na wagę. Schudłam. Niedobrze. Mam nadzieję, że nie zamkną mnie w luku bagażowym...

Czas w Kambodży nie istnieje. Tu nie obowiązuje tajska zasada mówiąca, że należy założyć godzinne opóźnienie. Tu można założyć nawet przyspieszenie. Na biletach mamy napisane autobus o 8.00 p.m. Na harmonogramie na ścianie widnieje godzina 7.45 p.m. Pytamy dziewczyny z kolorowymi paznokciami, która godzina jest prawidłowa, odpowiadają, że autobus przyjedzie o 7.00 p.m. "Wcześniej?" "Tak, wcześniej." Przyjechał o 8.45 p.m.

W klasycznym autokarze są najczęściej czterdzieści cztery miejsca siedzące. Azjaci wyszli z założenia, że skoro mieści się tylu ludzi w siadzie, to czemu na leżąco ich tam nie ułożyć? W końcu są niewielcy. I tak powstały autokary kuszetkowe, zwane hotelowymi.




Nie naśmiewam się z Azjatów, bo uważam, że pomysł jest sprytny i przyjąłby się w Polsce, pod warunkiem, że autobus zabierałby 22 osoby, a nie 44. A to dlatego, że ludzie "pakowani są" do jednego przedziało-łóżka dwójkami. Jeśli podróżujemy sami najlepiej wykupić dwa miejsca. No i Azjaci troszkę mniejsi od nas, także wszerz...

Są też inne autobusy nocne, zwane V.I.P.
Tańsze, bo od już 10 dolarów od osoby. Jednak nie polecam, bo nie różnią się zanadto od normalnych, zabierających 44 osoby autokarów. Siedzenia jedynie bardziej odchylają się do tyłu. 
Teoretycznie są to dwupoziomowe autokary. Jednak po co zbierać dużych ludzi, jak można zabrać małe paczki, więcej niż 44 sztuki? Podzielmy wóz! Dolny poziom zajmą paczki, górny śpioszki. I tak proszę Państwa, kiedy podjedzie autobus V.I.P, który oryginalnie jedzie np. z Phnom Penn do Bangkoku, przez naszą miejscowość, czyli Siem Reap, proszę... udać się na kawę. Zanim wszyscy odbiorą swoje paczki, w spokoju przyjmiemy pokaźną dawkę kofeiny. No, chyba, że to noc, wtedy marnie z kawą. No i chyba, że autobus miał przyjechać o 1 a.m., a pojawił się o 4 a.m. Ale do tego przecież wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni...

Siemripki, czyli sajgonki na sposób kambodżański

Wspomniane w poprzednim wpisie. Wygląd taki. Nazwa nieznana.



poniedziałek, 17 lutego 2014

Siem Reap, czyli opisanie przez porównanie

Zaczyna się prawdziwy sezon i temperatury zaczynają osiągać 35 stopni. Miasta zaś zaczynają wrzeć - chodniki rozgrzewają się do czerwoności, powietrze około południa stoi, a życie zaczyna się po zmroku.
Spędziliśmy kilka dni w mieście Siem Reap, mniej więcej w środkowej Kambodży. Siem Reap to baza wypadowa do Angkor Wat, czyli jednego ze średniowiecznych cudów świata. Obawialiśmy się dlatego, czy nie będzie to drugie Sianoukville, czyli miasto, baza wypadowa do wszystkich wysp. Bo Sihanoukville zaskoczyło nas wyjątkowo negatywnie, jako miejsce bladych twarzy, piwa i koszulek z napisem I love Angkor (tu też logo piwa). 
Na szczęście Siem Reap to inna bajka. Sporo turystów, jednak nie przytłaczają jak w poprzedniej mieścinie. Ci, którzy przybywają na piaszczyste plaże tego zakątku Kambodży przybywają także, aby spędzić "niezapomniany czas" w otoczeniu prozachodnich biznesów. Ci, którzy odwiedzają Siem Reap, chcą zobaczyć kawał historii pod postacią mistycznych ruin Angkoru. Inny rodzaj turysty - spokojniejszy, mniej wytatuowany, mniej trendy i mniej podchmielony. 
I chyba najlepiej będzie, jak opiszę pokrótce te dwa miasta, właśnie w formie porównania. 


URODA:

Sihanoukville:  Nie ma co mówić o urodzie. Miasto dzieli się na dwa rejony. Pierwszy jest rejonem turystycznym i mieści się wzdłuż głównych plaż. Architektura knajpiano-restauracyjna z wielkimi szyldami: Western stuff needed. Więc jeśli ktoś włada angielskim i szuka pracy w Kambodży, tam zawsze znajdzie. Druga część to miasto żyjące. Najbrudniejsze miejsce, jakie widzieliśmy podczas naszej podróży, biorąc pod uwagę skupiska miejskie. Nie ma także urokliwych uliczek, zakątków, zieleni. 
Siem Reap: Urokliwaw Siem Reap jest rzeka. Chociaż woda-żur, to jednak pochylające się nad nią wielkie drzewa oraz drewniane i murowane mostki budują klimat. Do tego dochodzą białe, zdobione lampy, ławeczki i wielkie młyńskie koło. no i czasem dzieciaki, kąpiące się, choć nie jestem pewna, czy wychodzące na pewno czyste z tej wody.  Zabudowa miasta to kolonialne domy, bardzo ładne i nie zniszczone. Nawet nowe budynki stawia się na wzór tych z XIX wieku, jak chociażby Hard Rock Cafe, będący właśnie w trakcie konstruowania. Popieramy kontynuację architektonicznej stylistyki. 

ŻYCIE CODZIENNE:

Sihanoukville:  Miasto żyje od świtu do nocy. Pisałam wyżej, że Sihanoukville dzieli się na dwa główne rejony (turystyczny i mniej turystyczny) i aby przejść od jednego do drugiego, należy pokonać duże rondo ze złotymi lwami, symbolem miasta. O ile wieczorami w zagłębiu pomiędzy lwami i plażą słychać jedną wielką amerykańską dyskotekę, o tyle za lwami słychać… azjatycką dyskotekę. na placach ludzie gromadzą się, żeby - uwaga - ćwiczyć przy dźwiękach Gangnam Style. Pod kamienną latarnią lub pomnikiem podskakuje zwinny instruktor, a wokół ludzie różnego wieku i wagi powtarzają układy. Widok pierwsza klasa. 

Siem Reap: W tym mieście życie toczy się wokół targów. Hal i uliczek z targami jest tu ogrom. Stary targ, nowy targ, nocny targ, klasyczny targ… Do koloru, do wyboru. Kolonialna hala starego targu jest czymś, co warto zobaczyć, wznieść wzrok ponad zastawione stragany. Sufit, łuki nad alejkami, wnęki po dawnych stoiskach i sklepach kreślą wyobraźni pole do działania. Halę i kawiarnie "kolonialne" znaleźć nie trudno, bo mieszczą się w centrum po jednej stronie rzeki. Po drugiej zaś, w obszarze Wat Bo, znajdziemy mnóstwo Guesthouse'ów. 

AKOMODACJA:

Sihanoukville:  W każdej przyplażowej knajpce znajdziemy kontakty do kogoś, kto wynajmuje pokoje. Knajpy same najczęściej posiadają dostęp do takich usług, a jeśli, mają siatkę "hotelarską". W takich miastach jak Sihanoukville (choć Siem Reap też) bardziej stawia się na Guesthouse'y niż standardowe hotele, które są mniej ciekawe i po prostu droższe. A wśród Guesthouse'ów, dostępnych za mniej więcej 15 dolarów za noc, można znaleźć prawdziwe perełki. 

Siem Reap: Jak wspomniałam, zagłębmy się w region Wat Bo. Mister Tuk Tuk, czyli każdy operator pojazdu typu tuk-tuk, który przywiezie nas z lotniska lub dworca sam będzie próbował nam znaleźć "najlepsze miejsce pobytu". Proszę jedynie krzyknąć "Wat Bo" i samemu krążyć po okolicy. Jeden Guesthouse od drugiego nie jest oddalony o więcej niż 20-30 metrów. Ceny, jak w Sianoukville.

JEDZENIE i PICIE:

Sihanoukville:  Idealne miejsce, kiedy znudzi nam się khmerskie jedzenie. Tu wszystko jest z "french fries" na osobnym talerzu. O hamburgera też nietrudno, a nawet znacznie łatwiej niż o zupę rybną. Piwo podają niejako "z automatu". Może być też z nalewaka. 
Jeśli chcemy spróbować smakołyków lokalnych, trzeba przekroczyć wspomnianą już barierę złotych lwów, czyli udać się na drugą stronę od głównego ronda. Uwaga na jajka sprzedawane na straganach. Są w nich uformowane kaczki. Sine jajko, oznacza, że po przebiciu skorupki możemy natknąć się na skrzydełko lub nóżkę. I dla Europejczyka (lub jak w moim przypadku Europejki, która słabo stoi z mięsem) widok jest mocny.

Siem Reap: Tu panuje kuchnia Khmerów. A co w niej? To co w Wietnamie i Tajlandii najlepsze :) Połączenie niemal podręcznikowe. Obowiązkowym daniem jest zupa rybna, którą podobno tubylcy jedzą codziennie. Wpływy kuchni wschodniej (od Kambodży) to także obecność w jadłospisie żab i sajgonek. Polecam szukania knajpek, gdzie samodzielnie zawija się te przysmaki. Dostajemy talerz składników i uprzednio umytymi dłońmi przyrządzamy coś, co nazywa się Bánh hỏi, czyli noodlowe zawiniątka. 

ŻYCIE NOCNE, CZYLI CO TU ROBIĆ:

Sihanoukville:  I znów dwa rodzaje zabaw: zabawa w podgrupach amerykańskich w części przyplażowej i zabawa w grupie kambodżańskiej w części lądowej. Przy linii morza miasto kipi niczym Mielno w sierpniu, czyli młodzież jakby po polsku mówi. Kompletnie nie mój klimat, ale widziałam na bloga wiele pochlebnych, a nawet wychwalających opinii o wieczorach turystycznych w Sianoukville. wszystkie jednak zawierały opisy aktywności, które mnie nie pociągają. 
W głębi lądu zaś możemy po prostu zjeść. Wyjśc na ulicę, obrać stragan i zjeść. 

Siem Reap: Tu zaś możemy kupić. Wyjść na ulicę, obrać stragan i kupić. Uwaga na targowanie! Targować się, targować i jeszcze raz targować. O połowę ceny lub bardziej. Kambodżańscy sprzedawcy, a w szczególności sprzedawczynie, są bardzo "zawodzący". Wydają się smutni, biedni i dają do zrozumienia, że jeśli my nie kupimy, to nikt u nich nie kupi. Wywołują także poczucie, że skoro człowiek się zatrzymał przy stoisku i zainteresował produktem (niekoniecznie nawet zapytał o niego), to powinien kupić. Zwroty "Ok, special price for you…" lub "Ok, but only today…", kończone zwrotami "Lady, please!" mają nam ułatwić zakup. Jeśli chcemy kupić, to udawajmy, że nie chcemy. Nie zbijajmy ceny np. o połowę, bo zdarza się, że sprzedawcy windują ceny o - uwaga! - 1000% i obniżenie ceny o połowę z tej wywindowanej, to i tak dla nich złoty interes. A dla nas, wiadomo. Przykład: bransoletka, którą chciałam kupić miała cenę wywoławczą 55 dolarów. Kiedy odchodziłam (nie targując się) zeszła do… 5 dolarów! Nie kupiłam bransoletki, a sprzedawczyni posłała w moim kierunku chyba niemiłe zaklęcie w języku Khmerów. Pewnie dlatego się rozchorowałam…

DLA KOGO I NA ILE:

Sihanoukville:  Miasto dla tych, którzy chcą nawiązać znajomości z Europy lub Australii, a nie poznać miejscową ludność. Dla lubiących zabawę w europejskim pojęciu i alkohol. Dla tych, którzy chcą zobaczyć, co Kambodża ma do zaoferowania turystom. Jednak tym osobom radzimy nie zaglądać za róg najbliższego pubu, bo mogą natknąć się na zmęczoną matkę, kąpiącą dziecko w brudnej misce z zimną wodą lub karmiącą je ryżem z cukrem. 
Ewentualnie to miasto dla tych, którzy chcą się przetransportować na kambodżańskie wysepki. 

Siem Reap: Miasto na trzy dni. Dla wszystkich, którzy chcą zobaczyć legendarny Angkor, a raczej to, co z niego zostało (warto!). fantastyczne do snucia się, i choć moc turystów, nie są tak męczący jak w miastach przybrzeżnych. Może dlatego, że tu są ubrani. 
Pub Street - główna ulica turystyczna - oferuje tysiące knajpek, gdzie wieczorem można usiąść, zjeść i napić się czegoś lokalnego. Targi zapewniają zakup tradycyjnych (ładnych!) pamiątek. Małe uliczki to kolonialna spuścizna, świetna dla wszystkich szalejących z aparatami. 

Poniżej zdjęcia z Siem Reap:











Dobra rada: w obu miastach nigdy, przenigdy ni zdawać się na pomocnych zarządców guesthousów lub kierowców tuk-tuków. Wszyscy oni najczęściej żyją z prowizji, a płatnikami tych prowizji najczęściej te jesteśmy my. Dlatego biletu mogą nas wynieść nawet o 5 dolarów więcej od osoby ( w stosunku 10 dolarów bez prowizji do 15 dolarów z prowizją, czyli o 1/3 ceny drożej). Najpierw sprawdzić na dworcu lub w internecie, potem zapytać o cenę lokalnie. I zawsze, zawsze negocjować. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...