Grecja nie przestaje nas zadziwiać i to zarówno pod względem polityczno-ekonomicznym (wczorajsze ogłoszenie), jak i architektonicznym. Bo to, że Grecja przepięknym krajem jest, to wiadomo. Ale że tak grecki piękny dom znalazł miejsce na Sycylii, to już niecodzienna sprawa. Biel i błękit, bielone ściany, ceramika na podłodze, stare drewno – wszystko tu jest na wskroś greckie.
Posiadanie takiego domu w Grecji czy na Sycylii jest zapewne marzeniem 90 procent czytających tego bloga. Naszym też.
Ponad rok temu przebywaliśmy na greckiej wyspie Thassos (pisownia różna, spotykane też Tassos). Thassos jest nieodkrytym skarbem Grecji, a raczej niebyt zadeptanym turystycznie. jest to skrajnie na wschód położona wyspa, wyżej niż Cypr. Jest chyba jedyną tak zieloną wyspą Grecji, podążając za tym, co mówi Maciek, który Grecję przemierzył jako dwudziestolatek, imają się tam prac dorywczych, jeżdżąc autostopem i pływając na statkach rejsowych. Ostatnio nasz znajomy udał się na Thassos – na wycieczkę all inclusive – i przyjechał już po całkowitym urokiem tego miejsca. “Ludzie uroczy, nie naciągają, częstują, podwożą, oliwki pyszne, ser znakomity, miasteczka jak z pocztówek, a zieleń niespotykana.”
I kiedy byliśmy na tej urokliwej wyspie ponad 365 dni temu, poważnie rozpatrywaliśmy kupno domu. Oglądaliśmy jeden, który zaprezentowaliśmy na blogu.
http://blog.dekornik.pl/grecki-dom-czyli-co-mozna-nabyc-droga-kupna/
Dom ceny wygórowanej nie posiadał, bo kosztował 140.000 zł. Stan domu – lekki remont (dom po babci) i można mieszkać. Aby dostosować go do standardu zdjęć poniżej oczywiście należałoby go solidnie zszargać i odświeżyć. jednak byłoby to do zrobienia, szczególnie, że “lokalni cudzoziemcy” wyrazili chęć pomocy zarówno w remontach (hydraulik z Anglii i elektryk ze Szwecji), jak i kontaktu i pilnowania ekipy.
Ostatnio – patrząc na pogodę w Warszawie i sytuację w Atenach – myśl powróciła.
Napisaliśmy do zaznajomionych Szwedów. Zobaczymy…
A jeśli ktoś chce pooglądać więcej włoskich i sycylijskich domów – ku uciesze i inspiracji, zapraszam na stronę fotografa, Adriano Bacchelli. Warto.
http://www.adrianobacchella.com/homes-hotels/#3297
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacje. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 28 czerwca 2015
wtorek, 14 kwietnia 2015
Ly Son, czyli "malarstwo" wyspiarskie
Zaczynamy wierzyć, że istnieją miejsca, które można nazwać rajem na ziemi, bo właśnie znaleźliśmy drugi taki zakątek. Nie jest to raj dla tych, którzy nie gustują w czosnku, ale dla wszystkich pozostałych - się nada.
Pierwszym naszym “miejsce na ziemi” była kambodżańska wyspa Koh Rong Samloem, na którą trafiliśmy rok temu. Obiecaliśmy sobie wtedy, że dotrzemy tu i w tym roku i obietnicy dotrzymaliśmy.
W tym roku jednak Maciek miał przeczucie do wietnamskiej wysepki Ly Son, która wyszperał na mapach Google’a. Ly son oddalona jest od brzegu o półtorej godziny, płynąc szybką łodzią publiczną. Do portu, skąd łódź odpływa też niełatwo się dostać, bo położony jest o ponad 10 kilometrów od miasta, choć sporego to omijanego przez turystów, gdyż nie ma tam ani atrakcji turystycznych ani bujnego życia nocnego. I dzięki bogu.
Poza trudną przyprawą na Ly Son, reszta jest wyjątkowo prosta. Przede wszystkim przyjaźni ludzie, cudowni, uśmiechnięci, niespiesznie prowadzący swoje czosnkowe życie - od zbiorów do zbiorów. Po drugie klimat, czyli ciepło, cieplej, a nawet gorąco przez większość roku. Po trzecie ukształtowanie ternu. Ly Son wyspą jest wulkaniczną, na jej szczycie znajduje się wielki krater, wypełniony wodą. Wodę w kraterze trzyma wielka tama, która góruje nad miasteczkiem portowym. Do tego mamy malownicze wzniesienie, z którego widać ogromny ocean, cichutko mruczący też za wyspiarskim ramieniem. Do tego dokładamy plażę, na która tubylcy zaglądają jedynie weekendami, za to ze sporą liczbą lokalnego piwa w torbach. Poza sezonem weekendowym, plaża jest pusta, nie licząc pana z dziećmi, który w cieniu skały ma namiot z najpotrzebniejszymi rzeczami (maski do pływania, kąpielówki do wypożyczenia(!), placki i oczywiście wietnamskie piwo). Namiot - i rodzina - znajdują się jednak poza plażą. Na koniec serwujemy jeszcze świątynię buddyjską z posągiem liczącym 27 metrów.`
Generalnie z tym czosnkiem sprawa wygląda tak: czosnek rośnie raczej na terenach podmokłych, dobrze nawilżonych, w Wietnamie najczęściej w delcie Mekongu. Ale mieszkańcy wyspy wulkanicznej Ly Son wieki temu postawili uprawiać tam właśnie tę roślinę. Na piasku. A skąd wziąć piasek? Z morza. Zadanie to należało do mężczyzn, którzy wydobywali piach z głębin oddalonych od zabudowań, gdyż w terenie zabudowanym występowały jedynie koralowy żwir. Kiedy piasek został wydobyty kobiety siały. A jak zasiały, podlewały. Dwa razy dziennie, rano i po południu, gdyż słony piach skutecznie blokował młodym czosnkom skuteczny wzrost. I tak dzień w dzień od października do marca, kiedy to następuje zbieranie czosnku, które w wiosce uważane jest za święto. I fetę. Co robią mężczyźni, skoro cały piach już pozbierany, a kobiety tak ładnie opiekują się czosnkowymi polami? Mężczyźni wypływają w morze, żeby zdobyć pożywienie. Mięsne pożywienie. Na fetę i nie tylko.
My akurat trafiliśmy na Ly Son pod koniec marca, kiedy przysmak był już zebrany i wszystkie ulice wysłane były czosnkowymi kobiercami. Boisko szkolne zamienione zostało w suszarnię. Każde podwórko przydomowe było nie do przejścia. Wszędzie witały nas białe główki czosnku, schnącego w pełnym słońcu. Jeśli zabrakło miejsca przed domem lub na pobliskiej ulicy, mężczyźni rozkładali czosnek na dachach.
Uprawa w tak trudnych warunkach jest jednak opłacalna, bo specjał wyspiarski okrzyknięty został w Wietnamie "królem czosnku", dzięki czemu jest popularny, a nawet poszukiwany. Ponad 1/3 powierzchni wyspy, czyli 300 hektarów ziemi zostało przekształcone w pola uprawne, a mieszkańcy windują cenę nawet do 50 dolarów za kilogram. Chętnych nie brakuje, bo ostatnio te gigantyczne pieniądze z podziękowaniem płacą giganci z północy, czyli Chińczycy.
Dodam jedynie, że byliśmy jedynymi bladymi twarzami na wyspie, a wyraz twarzy sprzedawców, kucharek i rybaków jednoznacznie wskazywał, że dawno nie było na wyspie takich dziwolągów jak my. Może byliśmy pierwsi w tym roku... Raj.
Pierwszym naszym “miejsce na ziemi” była kambodżańska wyspa Koh Rong Samloem, na którą trafiliśmy rok temu. Obiecaliśmy sobie wtedy, że dotrzemy tu i w tym roku i obietnicy dotrzymaliśmy.
W tym roku jednak Maciek miał przeczucie do wietnamskiej wysepki Ly Son, która wyszperał na mapach Google’a. Ly son oddalona jest od brzegu o półtorej godziny, płynąc szybką łodzią publiczną. Do portu, skąd łódź odpływa też niełatwo się dostać, bo położony jest o ponad 10 kilometrów od miasta, choć sporego to omijanego przez turystów, gdyż nie ma tam ani atrakcji turystycznych ani bujnego życia nocnego. I dzięki bogu.
Poza trudną przyprawą na Ly Son, reszta jest wyjątkowo prosta. Przede wszystkim przyjaźni ludzie, cudowni, uśmiechnięci, niespiesznie prowadzący swoje czosnkowe życie - od zbiorów do zbiorów. Po drugie klimat, czyli ciepło, cieplej, a nawet gorąco przez większość roku. Po trzecie ukształtowanie ternu. Ly Son wyspą jest wulkaniczną, na jej szczycie znajduje się wielki krater, wypełniony wodą. Wodę w kraterze trzyma wielka tama, która góruje nad miasteczkiem portowym. Do tego mamy malownicze wzniesienie, z którego widać ogromny ocean, cichutko mruczący też za wyspiarskim ramieniem. Do tego dokładamy plażę, na która tubylcy zaglądają jedynie weekendami, za to ze sporą liczbą lokalnego piwa w torbach. Poza sezonem weekendowym, plaża jest pusta, nie licząc pana z dziećmi, który w cieniu skały ma namiot z najpotrzebniejszymi rzeczami (maski do pływania, kąpielówki do wypożyczenia(!), placki i oczywiście wietnamskie piwo). Namiot - i rodzina - znajdują się jednak poza plażą. Na koniec serwujemy jeszcze świątynię buddyjską z posągiem liczącym 27 metrów.`
Generalnie z tym czosnkiem sprawa wygląda tak: czosnek rośnie raczej na terenach podmokłych, dobrze nawilżonych, w Wietnamie najczęściej w delcie Mekongu. Ale mieszkańcy wyspy wulkanicznej Ly Son wieki temu postawili uprawiać tam właśnie tę roślinę. Na piasku. A skąd wziąć piasek? Z morza. Zadanie to należało do mężczyzn, którzy wydobywali piach z głębin oddalonych od zabudowań, gdyż w terenie zabudowanym występowały jedynie koralowy żwir. Kiedy piasek został wydobyty kobiety siały. A jak zasiały, podlewały. Dwa razy dziennie, rano i po południu, gdyż słony piach skutecznie blokował młodym czosnkom skuteczny wzrost. I tak dzień w dzień od października do marca, kiedy to następuje zbieranie czosnku, które w wiosce uważane jest za święto. I fetę. Co robią mężczyźni, skoro cały piach już pozbierany, a kobiety tak ładnie opiekują się czosnkowymi polami? Mężczyźni wypływają w morze, żeby zdobyć pożywienie. Mięsne pożywienie. Na fetę i nie tylko.
My akurat trafiliśmy na Ly Son pod koniec marca, kiedy przysmak był już zebrany i wszystkie ulice wysłane były czosnkowymi kobiercami. Boisko szkolne zamienione zostało w suszarnię. Każde podwórko przydomowe było nie do przejścia. Wszędzie witały nas białe główki czosnku, schnącego w pełnym słońcu. Jeśli zabrakło miejsca przed domem lub na pobliskiej ulicy, mężczyźni rozkładali czosnek na dachach.
Uprawa w tak trudnych warunkach jest jednak opłacalna, bo specjał wyspiarski okrzyknięty został w Wietnamie "królem czosnku", dzięki czemu jest popularny, a nawet poszukiwany. Ponad 1/3 powierzchni wyspy, czyli 300 hektarów ziemi zostało przekształcone w pola uprawne, a mieszkańcy windują cenę nawet do 50 dolarów za kilogram. Chętnych nie brakuje, bo ostatnio te gigantyczne pieniądze z podziękowaniem płacą giganci z północy, czyli Chińczycy.
Dodam jedynie, że byliśmy jedynymi bladymi twarzami na wyspie, a wyraz twarzy sprzedawców, kucharek i rybaków jednoznacznie wskazywał, że dawno nie było na wyspie takich dziwolągów jak my. Może byliśmy pierwsi w tym roku... Raj.
Trasy nr 2 i 3, czyli nad morzem i w górach motocyklem. We Wietnamie :)
Drugą drogą wartą zwiedzenia jest nazwana przez Jeremy’ego Clarksona z programu Top Gear “jedną z najlepszych autostrad na świecie”, czyli Hai Van Pass, położona w górach, ale tuż przy linii morza. Serpentyny jak u niezadowolonego węża plus widoki godne raju. Błękitne laguny, piasek w kolorze słońca, złowieszcze skały, a na to wszytko zasmażka z bujnej zieleni. Oczywiście to wszystko wyglądałoby jeszcze bardziej malowniczo, gdyby… nie padało!
PS Dla nas od wczoraj jest jeszcze jedna godna przemierzania droga. To droga do wietnamskiego uzdrowiska Da Lat. Jedna jedyna prowadząca od wybrzeża. Także “serpentynowa”, najpierw usłana dżunglą, następnie - kiedy temperatura spada o 15 stopni - lasem piniowym. W zależności, w która stronę jedziemy, będziemy zmierzać pod górę lub frunąć w dół. Da Lat położone jest bowiem 1500 metrów nad ziemią i jeśli chcemy dostać się do niego od strony morza, czeka nas wieeeeeele kilometrów mocnego naciskania na gaz. Jeśli zaś udajemy się w stronę morza, możemy nie tankować, bo nie odpalimy nawet silnika. Warto jedynie sprawdzić hamulce.
PS Dla nas od wczoraj jest jeszcze jedna godna przemierzania droga. To droga do wietnamskiego uzdrowiska Da Lat. Jedna jedyna prowadząca od wybrzeża. Także “serpentynowa”, najpierw usłana dżunglą, następnie - kiedy temperatura spada o 15 stopni - lasem piniowym. W zależności, w która stronę jedziemy, będziemy zmierzać pod górę lub frunąć w dół. Da Lat położone jest bowiem 1500 metrów nad ziemią i jeśli chcemy dostać się do niego od strony morza, czeka nas wieeeeeele kilometrów mocnego naciskania na gaz. Jeśli zaś udajemy się w stronę morza, możemy nie tankować, bo nie odpalimy nawet silnika. Warto jedynie sprawdzić hamulce.
poniedziałek, 6 kwietnia 2015
Trasa z historią, czyli bosko i z refleksją przemierzamy przez PRAWDZIWĄ dżunglę
Dwie Trasy w Wietnamie przemierzyć należy, jeśli tylko mamy pojazdy swoje lub wynajęte. Pierwszą z nich polecą Państwu wszyscy globtroterzy, bo jest ona na każdej liście “To Do” tych, którzy przemierzają ten kraj. Drugą polecą Państwu koledzy prowadzący ulubiony program wszystkich mężczyzn, panowie z Top Geara.
Dziś o trasie numer 1, czyli tym, co pozostało ze szlaku Ho Chi Minh.
Licząca ponad 3000 kilometrów pozostałość szlaku, to kręta droga, która biegnie górami, przy granicy Laosu. Spora jej część leży na terenach parków narodowych, a do tego na wysokościach, na których powietrze jest rozrzedzone, a roślinność przybiera gigantyczne kształty. Człowiek nie ma tu szans. Teoretycznie…
Szlak Cho Hi Minh powstał podczas wojny wietnamskiej (nazywanej tu wojną amerykańską) i nie był drogą, a systemem dróg, liczącym 16.000 kilometrów i biegnącym wzdłuż wschodniego Wietnamu, Laosu i Kambodży. Siatka stworzona przez komunistów na zlecenie wodza, Ho Chi Minha, miała za zadanie dostarczania pomocy walczącym z ziem państw sympatyzujących oraz rekrutowania do armii komunistycznej ochotników z południa. Drogi, biegnące przez gęstą i mokrą dżunglę budowane były najpierw przez żołnierzy i ochotników, a kiedy Ci poszli na front, rekrutowano dziewczęta w wieku licealnym, które “dobrowolnie” pracowały kilofami przy przekuwaniu się przez roślinność i skały.
Dżungla w tym rejonie jest tak gęsta, że amerykańskie ataki powietrzne celowały w “pustkę”, a na jednego zabitego Wietnamczyka przypadało aż 100 zrzuconych bomb, czyli równowartość 140.000 dolarów. Słaba ekonomia. Pozorna neutralność Laosu powodowały, że Jankesi nie mogli robić nalotów na ich terytorium, a to właśnie tamtędy biegły główne szlaki dostawcze. Armie komandosów zaś nie miały wstępu do dżungli wietnamsko-laotańskiej, bo temu sprzeciwiała się opinia publiczna w Ameryce. A reelekcja ważna rzecz. Dlatego zaatlantyckie dowództwo nie skąpiło środków na wynalazki, które pozwolą zneutralizować pozytywne dla komunistów działania szlaku. Rozsiewali chmury przy użyciu jodku srebra i wymyślili miksturę podobną do mydła, która zrzucona do dżungli z samolotów miała rozpuszczać glebę i zamieniać ją w błoto.
A tymczasem komuniści w połowie lat sześćdziesiątych przerzucali szlakiem 30 ton zaopatrzenia i pożywienia dziennie. Tysiące ludzi rekrutowano do Wietkongu, a ci docierali do Hanoi właśnie drogami przez dżunglę. Przemierzenie szlaku z północy na południe, które na początku wojny zajmowało aż 6 miesięcy zostało po latach skrócone do tygodnia.
Wszystko to spowodowało, że szlak Ho Chi Minh znacznie przyczynił się do wygrania wojny przez północny Wietnam. Został także nazwany przez Jankesów - już post factum - jednym z największych osiągnięć inżynierii wojskowej XX wieku.
Wiem, że to co wyżej to trochę nie tematyka bloga, ale historia Wietnamu - ta najświeższa - jest tak fascynująca, jak przerażająca. Amerykanie, którzy jeszcze do niedawna byli tu wrogami, teraz znów są nacją pożądaną. Dzieciaki już na wstępie pytają, czy jesteśmy “Amerikans”, a dorośli nie krzywią się na hasło “I love New York”.
Z samego szlaku niewiele zostało, bo drogi niewielkie, a ich mnogość nie do opanowania. Większość z powrotem pochłonęła dżungla. W latach siedemdziesiątych jednak powstała normalna, przejezdna droga na wschodzie Wietnamu, którą można poruszać się do dziś. A warto się nią “poruszyć”, bo widoki są nieziemskie. My przemierzyliśmy odcinek, który prezentuję poniżej. Około 250 kilometrów mgły, zieleni, świeżego powietrza, chłodu i kompletnego braku cywilizacji (Nie licząc samej drogi. I nas na szerszeniu.)
A na wysokościach - takich prawdziwych wysokościach, gdzie powietrze rozdziera gardło - pogoda zaczęła się psuć...
Cały czas kręciliśmy głowami, jak człowiek mógł przedrzeć się przez tak gęsto skoncentrowaną roślinność, przez takie dywany zieleni? Takie widoki to jedna z tych rzeczy, które pozwalają nam wrócić do szeregu.
No, nie wszystkim. Bo człowiek wciąż stara się ujarzmić dżunglę. A pisząc ujarzmić, mam na myśli zniszczyć. Południowy odcinek trasy kończy się bowiem kilometrem wypalonych drzew, wykarczowanej i zwęglonej zieleni (zdjęć nie zamieszczam). Wszystko to plądrowane jest po to, żebyśmy potem mieli błyszczące produkty w naszych lodówkach i łazienkach. Dlatego lepiej uważać na to, co kupujemy. Bo nieświadomie przyczyniamy się często do wyginięcia gatunków zwierząt, których żałujemy, widząc ich zdjęcia w wieczornych wiadomościach. Giganci ekonomiczno-produkcyjni, głośno i wizerunkowo zaangażowani w akcje prospołeczne, po cichutku przyczyniają się do kryzysów żywnościowych i mordu zwierząt (i dzieci!!!). Proszę mieć to zawsze z tyłu głowy. I zawsze na końcu próbować wracać do natury i firm, które szanują to, co robią, tych którzy to robią i tych, którzy kupują.
Jedna refleksja na koniec. Podczas naszych dwóch wizyt w południowej Azji spotkaliśmy wielu weteranów wojen, nie tylko tej wspomnianej powyżej. Niektórzy służyli w Afryce, niektórzy w Ameryce Południowej, byli też tacy z konfliktów europejskich. Wniosek z tych spotkań jest jeden. Wojna sieje spustoszenie w życiu przegranych i w głowach wygranych. Ucieczką wygranych, których spotkaliśmy zawsze była religia lub alkohol, fanatycznie nauczali lub zacięcie pili. Spotkaliśmy Norwega, który walczył z ramienia NATO w Kosowie i od kilkunastu lat, za spory żołd, podróżuje po świecie. Został w zeszłym roku ściągnięty do Tajlandii na cykl wykładów dla kolegów z szeregów, którzy targani wojennymi wspomnieniami uciekli w alkohol i narkotyki, “bawiąc się” na tropikalnych plażach. Pięćdziesięcioletni Norweg opowiadał nam o życiu na walizkach, pięknych miejscach, pasji kolarskiej, swojej roli mentora dla tych zagubionych. Opowiadał nam to sącząc drugą butelkę drogiego czerwonego wina…
Następny wpis bardziej optymistyczny i z pięknymi zdjęciami. Wietnam nie przestaje nas zadziwiać.
Dziś o trasie numer 1, czyli tym, co pozostało ze szlaku Ho Chi Minh.
Licząca ponad 3000 kilometrów pozostałość szlaku, to kręta droga, która biegnie górami, przy granicy Laosu. Spora jej część leży na terenach parków narodowych, a do tego na wysokościach, na których powietrze jest rozrzedzone, a roślinność przybiera gigantyczne kształty. Człowiek nie ma tu szans. Teoretycznie…
Szlak Cho Hi Minh powstał podczas wojny wietnamskiej (nazywanej tu wojną amerykańską) i nie był drogą, a systemem dróg, liczącym 16.000 kilometrów i biegnącym wzdłuż wschodniego Wietnamu, Laosu i Kambodży. Siatka stworzona przez komunistów na zlecenie wodza, Ho Chi Minha, miała za zadanie dostarczania pomocy walczącym z ziem państw sympatyzujących oraz rekrutowania do armii komunistycznej ochotników z południa. Drogi, biegnące przez gęstą i mokrą dżunglę budowane były najpierw przez żołnierzy i ochotników, a kiedy Ci poszli na front, rekrutowano dziewczęta w wieku licealnym, które “dobrowolnie” pracowały kilofami przy przekuwaniu się przez roślinność i skały.
Dżungla w tym rejonie jest tak gęsta, że amerykańskie ataki powietrzne celowały w “pustkę”, a na jednego zabitego Wietnamczyka przypadało aż 100 zrzuconych bomb, czyli równowartość 140.000 dolarów. Słaba ekonomia. Pozorna neutralność Laosu powodowały, że Jankesi nie mogli robić nalotów na ich terytorium, a to właśnie tamtędy biegły główne szlaki dostawcze. Armie komandosów zaś nie miały wstępu do dżungli wietnamsko-laotańskiej, bo temu sprzeciwiała się opinia publiczna w Ameryce. A reelekcja ważna rzecz. Dlatego zaatlantyckie dowództwo nie skąpiło środków na wynalazki, które pozwolą zneutralizować pozytywne dla komunistów działania szlaku. Rozsiewali chmury przy użyciu jodku srebra i wymyślili miksturę podobną do mydła, która zrzucona do dżungli z samolotów miała rozpuszczać glebę i zamieniać ją w błoto.
A tymczasem komuniści w połowie lat sześćdziesiątych przerzucali szlakiem 30 ton zaopatrzenia i pożywienia dziennie. Tysiące ludzi rekrutowano do Wietkongu, a ci docierali do Hanoi właśnie drogami przez dżunglę. Przemierzenie szlaku z północy na południe, które na początku wojny zajmowało aż 6 miesięcy zostało po latach skrócone do tygodnia.
Wszystko to spowodowało, że szlak Ho Chi Minh znacznie przyczynił się do wygrania wojny przez północny Wietnam. Został także nazwany przez Jankesów - już post factum - jednym z największych osiągnięć inżynierii wojskowej XX wieku.
Wiem, że to co wyżej to trochę nie tematyka bloga, ale historia Wietnamu - ta najświeższa - jest tak fascynująca, jak przerażająca. Amerykanie, którzy jeszcze do niedawna byli tu wrogami, teraz znów są nacją pożądaną. Dzieciaki już na wstępie pytają, czy jesteśmy “Amerikans”, a dorośli nie krzywią się na hasło “I love New York”.
Z samego szlaku niewiele zostało, bo drogi niewielkie, a ich mnogość nie do opanowania. Większość z powrotem pochłonęła dżungla. W latach siedemdziesiątych jednak powstała normalna, przejezdna droga na wschodzie Wietnamu, którą można poruszać się do dziś. A warto się nią “poruszyć”, bo widoki są nieziemskie. My przemierzyliśmy odcinek, który prezentuję poniżej. Około 250 kilometrów mgły, zieleni, świeżego powietrza, chłodu i kompletnego braku cywilizacji (Nie licząc samej drogi. I nas na szerszeniu.)
A na wysokościach - takich prawdziwych wysokościach, gdzie powietrze rozdziera gardło - pogoda zaczęła się psuć...
Cały czas kręciliśmy głowami, jak człowiek mógł przedrzeć się przez tak gęsto skoncentrowaną roślinność, przez takie dywany zieleni? Takie widoki to jedna z tych rzeczy, które pozwalają nam wrócić do szeregu.
No, nie wszystkim. Bo człowiek wciąż stara się ujarzmić dżunglę. A pisząc ujarzmić, mam na myśli zniszczyć. Południowy odcinek trasy kończy się bowiem kilometrem wypalonych drzew, wykarczowanej i zwęglonej zieleni (zdjęć nie zamieszczam). Wszystko to plądrowane jest po to, żebyśmy potem mieli błyszczące produkty w naszych lodówkach i łazienkach. Dlatego lepiej uważać na to, co kupujemy. Bo nieświadomie przyczyniamy się często do wyginięcia gatunków zwierząt, których żałujemy, widząc ich zdjęcia w wieczornych wiadomościach. Giganci ekonomiczno-produkcyjni, głośno i wizerunkowo zaangażowani w akcje prospołeczne, po cichutku przyczyniają się do kryzysów żywnościowych i mordu zwierząt (i dzieci!!!). Proszę mieć to zawsze z tyłu głowy. I zawsze na końcu próbować wracać do natury i firm, które szanują to, co robią, tych którzy to robią i tych, którzy kupują.
Jedna refleksja na koniec. Podczas naszych dwóch wizyt w południowej Azji spotkaliśmy wielu weteranów wojen, nie tylko tej wspomnianej powyżej. Niektórzy służyli w Afryce, niektórzy w Ameryce Południowej, byli też tacy z konfliktów europejskich. Wniosek z tych spotkań jest jeden. Wojna sieje spustoszenie w życiu przegranych i w głowach wygranych. Ucieczką wygranych, których spotkaliśmy zawsze była religia lub alkohol, fanatycznie nauczali lub zacięcie pili. Spotkaliśmy Norwega, który walczył z ramienia NATO w Kosowie i od kilkunastu lat, za spory żołd, podróżuje po świecie. Został w zeszłym roku ściągnięty do Tajlandii na cykl wykładów dla kolegów z szeregów, którzy targani wojennymi wspomnieniami uciekli w alkohol i narkotyki, “bawiąc się” na tropikalnych plażach. Pięćdziesięcioletni Norweg opowiadał nam o życiu na walizkach, pięknych miejscach, pasji kolarskiej, swojej roli mentora dla tych zagubionych. Opowiadał nam to sącząc drugą butelkę drogiego czerwonego wina…
Następny wpis bardziej optymistyczny i z pięknymi zdjęciami. Wietnam nie przestaje nas zadziwiać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)