Nastąpiło przewidywane trzęsienie ziemi, czyli przeniosłam się z pracowni do domu. Z pracą. Od dawna twierdziła, że jestem w pracowni mniej więcej nie za bardzo potrzebna, bo i tak większość czasu spędzam przytwierdzona do krzesła, stojącego przed wielkim monitorem i prawie nie rozmawiam z nikim. Niestety mam tę okrutną wadę, że nie potrzebuję pogaduszek i zagajania. Jak siadam do pracy, pracuję. Moje przerywniki to samotne spacery wokół pracowniczego budynku lub wyskok na pobliski stragan w celu zakupu jabłka. Taki ze mnie dziwak. Ale przynajmniej dosyć miły dziwak :)
Przeniesienie komputera i monitorów do domu wiąże się z obawą wydłużenia tego pracowniczego czasu, ale faktem jest, że na komputerze stacjonarnym i na wielkim monitorze pracuje się (jako grafik) w szybszym tempie niż na laptopie. Dlatego nie było wyjścia, trzeba było przenieść.
Zmiana miejsca pracy wymaga poprzedzenia tego zabiegu uwiciem nowego miejsca pracy tak, aby nie przenosić komputera w próżnię. Mieliśmy ścianę w sypialni o którą oparte były komody. Jedna z komód była zresztą kompletnie niepotrzebna, więc została zniesiona do piwnicy, w której nie ma już miejsca nawet na łepek od szpilki a co dopiero na komodę. Ale mebel jakoś się zmieścił, co przypisuję niesamowitym zdolnościom Macka do kompresji przedmiotów.
Ściana służyła nam - oprócz podpórki dla komód - na dwa sposoby. Pierwszym była ekranu dla projektora, na którym prawie co wieczór oglądamy filmy i czujemy się wtedy jak w horyzontalnym kinie. Zostało coś takiego zrobione przez meble Vox i festiwal Transatlantyk w Poznaniu, ale - przykro mi - byliśmy pierwsi. Drugim zadaniem ściany było bycie tłem na naszych sesjach. To na tej ścianie powstały filmiki montażowe Dekornika, nasze wspólne zdjęcie z kotami oraz ostatnia sesja do biało-czarnej mapy, która bije rekordy popularności na naszym profilu an Facebooku. W planach mam jeszcze jedną sesję do naklejki mapy, ale ty razy Maciek się sprzeciwił, oznajmiając, że nie będzie odpinał tych wszystkich kabli, kłębiących się pod biurkiem. Szukamy nowej ściany.
A no właśnie, biurko. Z pracowni ze mną przeniósł się Maciek. Na pewno będzie tam byłam dużo częściej niż ja, jednak bazę będzie miał także w domu. Więc jego biurko nie było potrzebne. A biurko miał zacne, bo wykonane ze starych drewnianych drzwi.
Kilka lat temu znaleźliśmy te drzwi na śmietniku, przy pracowni. Wszyscy, którzy czytają bloga od czasów pierwszego remontu wiedzą, że my bardzo lubimy znajdować rzeczy na śmietniku. Mówimy, że to one nas znajdują. Mamy już śmietnikową starą maszynę do szycia, śmietnikową komódkę powojenną, mamy i drzwi vel biurko.
Biurko w pracowni stało samodzielnie, nie opierając się o żadną ścianę. Mogło być duże i szerokie, bo w pracowni jest 150 m2. Więc są też warunki do samodzielnego stania. Nasza sypialnia ma niestety jedynie 13 m2 (i tak jest połączona z dwóch pokoi) i przed zamocowaniem należało drzwi minimalnie przeciąż z szerokości. Szkoda, bo były przez nas czyszczone z farby, aby pokazać naturalny materiał, sęki i zawiasy. A teraz zawiasy i kilka sęków ucięto. Drugim problemem były nogi do stołowych drzwi. A dokładnie brak nóg. Bardzo nie chcieliśmy niszczyć piękna blatu poprzez doczepianie do niech seryjnych pałąków. W sukurs przyszli rodzice Maćka, którzy oddali nam swoje singerowskie nogi. Oczywiście nogi od maszyny Singer, należącego do rodziców Maćka. I Singer podparł blat z prawej strony. Podparcie z prawej strony uratowała za to… śmietnikowa komódka, która okazała się prawie tej samej wysokości co maszyna do szycia. Dla podwyższenia maszyny zastosowaliśmy rozwiązanie tymczasowe. I stylowe, co widać na zdjęciach poniżej.
Póki co, całość kosztowała nas 0 złotych, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Dziękujemy wszystkim darczyńcom, znanym i nieznanym.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pracownia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pracownia. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 4 maja 2015
środa, 15 października 2014
Cztery kąty i sikorki, czyli dwa zupełnie różne tematy w jednym wpisie
Uwielbiamy pojawiać się w prasie. I przez zaimek "my" nie mam na myśli siebie, ale Dekornika jako brandu, jako firmy, którą prasa wnętrzarska traktuje jako godną zaufania. Na tyle godną, że można nas pokazać w roli doradców i ekspertów. Po pierwsze dlatego, że m.in. po to zakłada się firmę, żeby być postrzeganym jako profesjonalista. Na początku nikt nim nie jest, bo nawet jeśli znamy się na tym, co robimy, nie znamy się na prowadzeniu firmy. A jeśli jesteśmy biznesowym weteranem, z nową firmą najczęściej wypływamy na nieznane wody, wchodzimy w obce środowisko. I dopiero po kilku latach (nie miesiącach) możemy powiedzieć, że znamy zarówno jedną jak i drugą stronę tej aktywności. I takie eksperckie pojawianie się w poczytnych magazynach jest dowodem, że robimy fajną robotę. Po drugie, takie publikacje to uwiarygodnienie nas jako Dekornika w oczach klientów. I to jest nie do przecenienia. Nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego :)
I w tym miesiącu, oprócz Olivii, pojawiliśmy się w Czterech Kątach jako Ci, którzy wiedzą, co to są okleiny na meble. Znamy je, potrafimy zamontować, i - co ważniejsze dla artykułu - potrafimy wyjaśnić, jak je zamontować. Duża publikacja!
Jeszcze tylko wspomnę, jaka to frajda, kiedy rano wyskakuję po owoce na śniadanie i w sklepie najpierw zatrzymuję się przy regale z gazetami i przeglądam je szybciutko. Jeśli znajduję naszą publikację w jednym z tytułów, od razu na twarzy rysuje się uśmiech. I tak kupuję już owoce ciesząc się do nich, ciesząc się do koszyka, ciesząc się do pani przy kasie. Jestem pewna, że niedługo zapytają się mnie, jakie leki przyjmuję...
Jeszcze chwila z prywatą. Na drzewach za naszym balkonem zaroiło się od sikorek. W niektóre poranki gałęzie aż uginają się pod ciężarem tych żółtych ptaków. Wszyscy wiemy, że sikorka to stworzenie niewielkie, więc tym bardziej można sobie wyobrazić, ile musi ich być, aby obciążyć gałąź leciwego drzewa. W weekend buszowałam po internecie w poszukiwaniu wskazówek, czym karmić te stworzonka, jeśli nie chcę wywieszać słoniny (Dom wegetarian. Oprócz kotów.) Otrzymałam odpowiedź, że najlepsze są tłuste ziarna, takie jak słonecznik, dynia, sezam. Więc sypię. Słonecznik znika od razu, sezam w drugiej kolejności, dynia ma chyba zbyt duży rozmiar i trzeba ją będzie połamać. A sikorki śliczne.
Ale oprócz sikorek mam nową znajomą. Wronę. Przylatuje co rano, siada na poręczy, nie wyjada sikorkom jedzenia. Tylko siedzi i patrzy przez chwilę, co dzieje się w środku. Dziś przyleciała z kawałkiem chleba w dziobie. Serce mówi mi, że to prezent dla mnie, ale rozum podpowiada, że to sugestia, co mam położyć następnym razem na poręczy. Faktycznie, chleba nie zostawiła. Więc jednak sugestia. Położę ten chleb, niech zje.
Przeczytałam też na Wikipedii, że wrony polują na małe ptaki. Mam nadzieję, że nie na sikorki. W ogóle z Wikipedii wynika, że wrona to paskudne zwierzę, które żeruje, zabiera innym i pastwi się. Muszę przemyśleć tę znajomość. Tylko najpierw skoczę po chleb.
I jeszcze dodam na koniec, że się buntuję. Nie potrafię wstawać o mojej normalnej godzinie, czyli o szóstej rano. Budzę się, patrzę za okno, widzę ciemność i kładę się z powrotem, myśląc, że zwariowałam (ja i budzik), bo nie może być później niż trzecia w nocy. I tak od tygodnia przesypiam moje poranne ulubione godziny.
I w tym miesiącu, oprócz Olivii, pojawiliśmy się w Czterech Kątach jako Ci, którzy wiedzą, co to są okleiny na meble. Znamy je, potrafimy zamontować, i - co ważniejsze dla artykułu - potrafimy wyjaśnić, jak je zamontować. Duża publikacja!
Jeszcze tylko wspomnę, jaka to frajda, kiedy rano wyskakuję po owoce na śniadanie i w sklepie najpierw zatrzymuję się przy regale z gazetami i przeglądam je szybciutko. Jeśli znajduję naszą publikację w jednym z tytułów, od razu na twarzy rysuje się uśmiech. I tak kupuję już owoce ciesząc się do nich, ciesząc się do koszyka, ciesząc się do pani przy kasie. Jestem pewna, że niedługo zapytają się mnie, jakie leki przyjmuję...
Jeszcze chwila z prywatą. Na drzewach za naszym balkonem zaroiło się od sikorek. W niektóre poranki gałęzie aż uginają się pod ciężarem tych żółtych ptaków. Wszyscy wiemy, że sikorka to stworzenie niewielkie, więc tym bardziej można sobie wyobrazić, ile musi ich być, aby obciążyć gałąź leciwego drzewa. W weekend buszowałam po internecie w poszukiwaniu wskazówek, czym karmić te stworzonka, jeśli nie chcę wywieszać słoniny (Dom wegetarian. Oprócz kotów.) Otrzymałam odpowiedź, że najlepsze są tłuste ziarna, takie jak słonecznik, dynia, sezam. Więc sypię. Słonecznik znika od razu, sezam w drugiej kolejności, dynia ma chyba zbyt duży rozmiar i trzeba ją będzie połamać. A sikorki śliczne.
Ale oprócz sikorek mam nową znajomą. Wronę. Przylatuje co rano, siada na poręczy, nie wyjada sikorkom jedzenia. Tylko siedzi i patrzy przez chwilę, co dzieje się w środku. Dziś przyleciała z kawałkiem chleba w dziobie. Serce mówi mi, że to prezent dla mnie, ale rozum podpowiada, że to sugestia, co mam położyć następnym razem na poręczy. Faktycznie, chleba nie zostawiła. Więc jednak sugestia. Położę ten chleb, niech zje.
Przeczytałam też na Wikipedii, że wrony polują na małe ptaki. Mam nadzieję, że nie na sikorki. W ogóle z Wikipedii wynika, że wrona to paskudne zwierzę, które żeruje, zabiera innym i pastwi się. Muszę przemyśleć tę znajomość. Tylko najpierw skoczę po chleb.
I jeszcze dodam na koniec, że się buntuję. Nie potrafię wstawać o mojej normalnej godzinie, czyli o szóstej rano. Budzę się, patrzę za okno, widzę ciemność i kładę się z powrotem, myśląc, że zwariowałam (ja i budzik), bo nie może być później niż trzecia w nocy. I tak od tygodnia przesypiam moje poranne ulubione godziny.
wtorek, 10 grudnia 2013
Dzień spod znaku psa, czy co słońce robi ze zwierzakami
Coś wczoraj było w powietrzu. A dokładnie na niebie, bo choć zimno straszliwie, to słońce dumnie wyszło zza chmurnej kurtyny. I obudziło bestie.W psach.
Wpadła do nas do pracowni, około pierwszej, taka oto sztuka.
Kiedy zaczęłam krzyczeć, że mamy psa w pracowni, nikt nie chciał uwierzyć. Okazjonalnie wpadają do nas zaprzyjaźnione czworonogi (pokażę na blogu), ale najczęściej są spore, sięgające ponad kolano, i poprzedzone wejściem właściciela (choć preferuję sformułowanie "wujka").
A tu takie małe, nakrapiane wtargnęło z nosem większym niż choinkowa bombka. I bardziej aktywnym, bo czarna kula na końcu pyska wywąchała chyba wszystkie zapachy z naszej pracowni. Jak w takim niewielkim psim ciele tyle zapachów się pomieściło...
Wszystko było dość zabawne, ale sytuacja zaczęła się przedłużać. Po trzydziestu minutach dzwonienia pod numer przywieszony u szyi czworonoga - dzwonienia bez odpowiedzi, dodam - pies zaczął się niecierpliwić...
Wypuszczenie go z powrotem na ulicę nie było opcją godną uwagi. Więc dzwoniliśmy dalej.
Na szczęście po godzinie, telefon został odebrany i BEBA (bo tak nazywało się nakrapiane stworzenie) wróciła do domu. Trzy piętra nad naszą pracownią.
A co ciekawe, dwie godziny później, wpadł do nas chłopak, też z naszego budynku, z okrzykiem, czy nie widzieliśmy jego psa, bo nie może go znaleźć. Pół godziny później widzieliśmy, jak bawi się z nim na parkingu, więc druga akcja także skończyła się happy endem.
Ale coś wczoraj było w powietrzu...
Lubię takie "niespokojne" dni...
Wpadła do nas do pracowni, około pierwszej, taka oto sztuka.
Kiedy zaczęłam krzyczeć, że mamy psa w pracowni, nikt nie chciał uwierzyć. Okazjonalnie wpadają do nas zaprzyjaźnione czworonogi (pokażę na blogu), ale najczęściej są spore, sięgające ponad kolano, i poprzedzone wejściem właściciela (choć preferuję sformułowanie "wujka").
A tu takie małe, nakrapiane wtargnęło z nosem większym niż choinkowa bombka. I bardziej aktywnym, bo czarna kula na końcu pyska wywąchała chyba wszystkie zapachy z naszej pracowni. Jak w takim niewielkim psim ciele tyle zapachów się pomieściło...
Wszystko było dość zabawne, ale sytuacja zaczęła się przedłużać. Po trzydziestu minutach dzwonienia pod numer przywieszony u szyi czworonoga - dzwonienia bez odpowiedzi, dodam - pies zaczął się niecierpliwić...
Wypuszczenie go z powrotem na ulicę nie było opcją godną uwagi. Więc dzwoniliśmy dalej.
Na szczęście po godzinie, telefon został odebrany i BEBA (bo tak nazywało się nakrapiane stworzenie) wróciła do domu. Trzy piętra nad naszą pracownią.
A co ciekawe, dwie godziny później, wpadł do nas chłopak, też z naszego budynku, z okrzykiem, czy nie widzieliśmy jego psa, bo nie może go znaleźć. Pół godziny później widzieliśmy, jak bawi się z nim na parkingu, więc druga akcja także skończyła się happy endem.
Ale coś wczoraj było w powietrzu...
Lubię takie "niespokojne" dni...
piątek, 18 października 2013
Kolorołyżki, czyli co można zrobić mając w składzie pracownika muzeum etnograficznego...
... i farby do liter przestrzennych.
Kustosz, bo takie przezwisko nosi Marcin, który pomaga nam przy malowaniu zamówień, w pracowni. Kolory - różowy i pomarańczowy, bo takie barwy "nosi" nasz główny klient. Do tego bardzo dobre jakościowo farby Flugger (po raz kolejny polecam). Miejsce zakupu łyżek: targowisko pod Halą Mirowską. Koszt: 2 i 5 zł. Łyżki na razie dwie, bo więcej raczej się zakurzy niż zużyje.
W weekend sfotografuję, jak to rękodzieło prezentuje się w kuchni.
Kustosz, bo takie przezwisko nosi Marcin, który pomaga nam przy malowaniu zamówień, w pracowni. Kolory - różowy i pomarańczowy, bo takie barwy "nosi" nasz główny klient. Do tego bardzo dobre jakościowo farby Flugger (po raz kolejny polecam). Miejsce zakupu łyżek: targowisko pod Halą Mirowską. Koszt: 2 i 5 zł. Łyżki na razie dwie, bo więcej raczej się zakurzy niż zużyje.
W weekend sfotografuję, jak to rękodzieło prezentuje się w kuchni.
piątek, 20 września 2013
środa, 20 marca 2013
Tu Dekornik. Again!
Witam wszystkich i od razu kłaniam się do stóp przepraszając za nieobecność na blogu. Od trzech tygodni nie mieliśmy ani jednego dnia wolnego, dlatego i tu cisza jak makiem zasiał.
Praca wre, pracownia działa elegancko, nie ma już z nami Tomka, mojeg grafika-pomocnika, jest za to Krzyś. Chłopcy (lub - jak wolą - panowie) z podstawowej ekipy z kolei składają nową maszynę. Póki co nie mogę powiedzieć, do czego będzie służyć, jednak wszyscy nasi znajomi, który jakkolwiek znają się na majsterkowaniu, zjeżdżają się do pracowni z pomocą. Co jest zabawne i miłe.
Poza tym, nasza ostatnia przerwa w pracy (trzy tygodnie temu, przypominam) była też wyjazdem do głuszy, czyli do wsi Borsuki nad Bugiem. I z tego wyjazdy mam dokumentację zdjęciową, którą przy nastęonym wpisie zamieszczę. A ponieważ zdjęcia są całe w śniegu, muszę się spieszyć!
Pozdrawiam!
A tu już Borsuki, o których lada moment.
Praca wre, pracownia działa elegancko, nie ma już z nami Tomka, mojeg grafika-pomocnika, jest za to Krzyś. Chłopcy (lub - jak wolą - panowie) z podstawowej ekipy z kolei składają nową maszynę. Póki co nie mogę powiedzieć, do czego będzie służyć, jednak wszyscy nasi znajomi, który jakkolwiek znają się na majsterkowaniu, zjeżdżają się do pracowni z pomocą. Co jest zabawne i miłe.
Poza tym, nasza ostatnia przerwa w pracy (trzy tygodnie temu, przypominam) była też wyjazdem do głuszy, czyli do wsi Borsuki nad Bugiem. I z tego wyjazdy mam dokumentację zdjęciową, którą przy nastęonym wpisie zamieszczę. A ponieważ zdjęcia są całe w śniegu, muszę się spieszyć!
Pozdrawiam!
A tu już Borsuki, o których lada moment.
środa, 30 stycznia 2013
Dywagacje miejskiej dziewczyny. I miejskich kotów.
Wczoraj Koty po raz pierwszy odwiedziły naszą nową pracownię. Ich ulubionym miejscem naszej pracy były oczywiście warszawskie Filtry, gdzie urzędowaliśmy ponad dwa lata temu. A to za sprawą wiecznie otwartego balkonu i zieleni na wyciągnięcie łapy. Budynki na filtrach miały w ogóle ciakwy system. Podzielone były na enklawy, ogrodzone siatką. W każdej z takich enklaw było sześć budynków. W każdym z budynków było sześć pięter (dobudowane), a na każdym piętrze po dwa spore mieszkania. Mieszkaniom na parterze zostało jeszcze coś na kształt balkonów z czteroskrzdłowymi drzwiamy, które można było w upalne drzwi otworzyć, wpuszczając nieco przewiewu w stuletnie mury.
I te balkony uwielbiały koty. A dokładnie nie balkony, ale to, że były dla nich furtką do lepszego, zielonego świata wycieczek po okolicznych ogródkach. W związku z wędrówkami czworonogów i ja fundowałam sobie niewielki spacer co 20 minut w poszukiwaniu podróżników :)
Basta o Filtrach, czas przejść na... Ogrodową. Bo Ogrodową ogrodową jest jedynie z nazwy. Czerpiąc z przepastnej wiedzy internetu na temat historii naszej pracowniczej ulicy (a muszą Państwo wiedzieć, że szukanie informacji o przeszłości miejsc to mój konik) natknęłam się na informację, że faktycznie w XVIII wieku ulica biegła nieopodal pięknych ogrodów. Następnie stała się miejscem przemysłu i rzemiosła (pierwsze wzmianki dotyczą browaru) oraz zabawy i tańca (najsłynniejsza sale do pląsania Pod Trzema Murzynami i Pod Trzema Koronami). Co ciekawe, Ogrodowa zapracowała sobie także na opinię ulicy... szarlatanów. Na stronie www.warszawska.info znalazłam ładny fragment o praktykach lekarskich, który zamieszczam poniżej:
Tu przemieszkiwał zmyślony doktor za czasów pruskich, zwany Antosiem. Był to prosty parobek, służący przedtem w aptece Wasilewskiego na Podwalu, który zamiatając codziennie aptekę zbierał rzucane i nie przechowywane wtedy recepty. Po oddaleniu się od obowiązku, uzbierawszy znaczny ich zapas, ogłosił się pomiędzy łatwowiernym ludem za doktora. Proszącym jego rady dawał recepty z worka losem wyciągnięte, zachowując przy tym pewne korowody na sposób loteryjnej gry. Szczęście sprzyjało mu dość długo i do tego stopnia, że nawet osoby z wyższym ukształceniem nie wstydziły się jego progi nawiedzać i szukały w tajemniczym worku ratunku na swoje dolegliwości. Ale wszystko na tym świecie jest zmienne; upadła więc i jego renoma razem z dochodami. Kiedy raz recepta przepisana dla konia dostała się osłabionemu elegantowi, policja ówczasowa sprzątnęła zaraz improwizowanego medyka i po procesie wytoczonym musiał ponieść zasłużoną karę.
źródło: warszawska.info
ulica Leszno ---> Aleja Solidarności, ul. Solna ---> kawałek ul. Jana Pawła II
źródło: warszawska.info
Dziś ani szarlatanów ani ogrodów na naszej ulicy nie uświadczymy, jednak jest tu nasza pracownia w budynku starej, choć powojennej drukarni. A wczoraj w pracowni były nawet koty. I chyba ze względu na znacznie większą powierzchnię niż w poprzednich pracowniach, nie czuły się tak osaczone jak kiedyś. Po trzech godzinach opanowały to miejsce. Totalnie.
Pierwsza godzina:
Druga godzina:
Trzecia godzina:
I godzina dziesiąta czasu środkowoeuropejskiego. Od nadmiaru wrażen, koty padły:
Kolejna wizyta na wiosnę :)
Wtedy także zrobię zdjęcia naszej ulicy, w dzisiejszym kształcie. Aura nie sprzyja, ulica znacznie lepiej będzie wyglądała w zieleni. Tej, która pozostała.
PS I jeszcze jednak ważna informacja: na wczorajsze maile odpowiadał Białek. Z góry przepraszam :)
I te balkony uwielbiały koty. A dokładnie nie balkony, ale to, że były dla nich furtką do lepszego, zielonego świata wycieczek po okolicznych ogródkach. W związku z wędrówkami czworonogów i ja fundowałam sobie niewielki spacer co 20 minut w poszukiwaniu podróżników :)
Basta o Filtrach, czas przejść na... Ogrodową. Bo Ogrodową ogrodową jest jedynie z nazwy. Czerpiąc z przepastnej wiedzy internetu na temat historii naszej pracowniczej ulicy (a muszą Państwo wiedzieć, że szukanie informacji o przeszłości miejsc to mój konik) natknęłam się na informację, że faktycznie w XVIII wieku ulica biegła nieopodal pięknych ogrodów. Następnie stała się miejscem przemysłu i rzemiosła (pierwsze wzmianki dotyczą browaru) oraz zabawy i tańca (najsłynniejsza sale do pląsania Pod Trzema Murzynami i Pod Trzema Koronami). Co ciekawe, Ogrodowa zapracowała sobie także na opinię ulicy... szarlatanów. Na stronie www.warszawska.info znalazłam ładny fragment o praktykach lekarskich, który zamieszczam poniżej:
Tu przemieszkiwał zmyślony doktor za czasów pruskich, zwany Antosiem. Był to prosty parobek, służący przedtem w aptece Wasilewskiego na Podwalu, który zamiatając codziennie aptekę zbierał rzucane i nie przechowywane wtedy recepty. Po oddaleniu się od obowiązku, uzbierawszy znaczny ich zapas, ogłosił się pomiędzy łatwowiernym ludem za doktora. Proszącym jego rady dawał recepty z worka losem wyciągnięte, zachowując przy tym pewne korowody na sposób loteryjnej gry. Szczęście sprzyjało mu dość długo i do tego stopnia, że nawet osoby z wyższym ukształceniem nie wstydziły się jego progi nawiedzać i szukały w tajemniczym worku ratunku na swoje dolegliwości. Ale wszystko na tym świecie jest zmienne; upadła więc i jego renoma razem z dochodami. Kiedy raz recepta przepisana dla konia dostała się osłabionemu elegantowi, policja ówczasowa sprzątnęła zaraz improwizowanego medyka i po procesie wytoczonym musiał ponieść zasłużoną karę.
źródło: warszawska.info
ulica Leszno ---> Aleja Solidarności, ul. Solna ---> kawałek ul. Jana Pawła II
źródło: warszawska.info
Dziś ani szarlatanów ani ogrodów na naszej ulicy nie uświadczymy, jednak jest tu nasza pracownia w budynku starej, choć powojennej drukarni. A wczoraj w pracowni były nawet koty. I chyba ze względu na znacznie większą powierzchnię niż w poprzednich pracowniach, nie czuły się tak osaczone jak kiedyś. Po trzech godzinach opanowały to miejsce. Totalnie.
Pierwsza godzina:
Druga godzina:
Trzecia godzina:
I godzina dziesiąta czasu środkowoeuropejskiego. Od nadmiaru wrażen, koty padły:
Kolejna wizyta na wiosnę :)
Wtedy także zrobię zdjęcia naszej ulicy, w dzisiejszym kształcie. Aura nie sprzyja, ulica znacznie lepiej będzie wyglądała w zieleni. Tej, która pozostała.
PS I jeszcze jednak ważna informacja: na wczorajsze maile odpowiadał Białek. Z góry przepraszam :)
sobota, 12 stycznia 2013
Ogrodowa pracownia
Zrobiona w panoramie:
Fioletowa poświata na MM nie jest błędem. Wykleiliśmy drzwi wejściowe niebieską i różową folią witrażową. Zdjęcia witryny - w przyszłym tygodniu.
Fioletowa poświata na MM nie jest błędem. Wykleiliśmy drzwi wejściowe niebieską i różową folią witrażową. Zdjęcia witryny - w przyszłym tygodniu.
sobota, 22 grudnia 2012
Lentex, proszę Pana...
Jest taka cudna scena w (cudnym) serialu "Alternatywy 4", kiedy do śpiewaczki i buchaltera przychodzi fachowiec (kolejny!) od podłogi. Podwija zgrabnie nóżką wykładzinę i mówi "Taaaaak, lentex proszę pana. Nie szkoda panu takiej ładnej kobity?" "Nie... Yyyy... Tak. Ale o co chodzi? " - odpowiada zmieszany buchalter. I tu zaczyna się tyrada o szkodliwości lenteksu i wyższości podłogi z czarnego dębu.
My nie potrzebowaliśmy fachowców, aby stwierdzić, że podłoga nie do końca zdała egzamin. Farba epoksydowa, która położyliśmy "w patrzerze" po prostu wstała. Za szybko, za świeżo, za... drogo.
Chociaż farba została przez nas kupiona w superpromocji na Allegro, to i tak żal. Należy bowiem wiedzieć, że po położeniu ściółki (w postaci samopoziomującej wylewki) warto odczekać kilkanaście dni, do ich całkowitego wyschnięcia. I dopiero wtedy finalnie malować. Ponieważ czasu było nam brak, nieco szybciej pomalowaliśmy podłogę. Farbie nie spodobał się ten pośpiech i postanowiła się po malutku wyprowadzać. I wyprowadzać nas stopniowo z równowagi.
Po dwóch tygodniach użytkowania skończyliśmy na rozpostarciu białych foliowych dywanów pod każdym z biurek.
I tak oto postanowiliśmy przed Świętami urządzić sobie... kolejny remont. Wezwaliśmy oczywiście do pomocy majstra Mietka oraz Castoramę. Postawiliśmy na panele, jako materiał sprawdzony w poprzednich pracowniach (na Filtrowej były to lakierowane białe, na Siennej ciemne drewno). Białe lakierowane panele były przepiękne, jednak po roku wyglądały jak.... szare lakierowane panele. Drewno (choć to dużo powiedziane) lepiej spełniało nasze wymagania.
Szczególnie drewno w promocji, bo w Castoramie panele były w dobrej cenie, czyli 18zł / m2. Kolor jaśniejszy niż na Siennej, co przjęłam z ulgą.
Pragnę tutaj przestrzec przed kupowaniem paneli na Allegro, a raczej przed planowaniem zakupu, przed uprzednim utwierdzeniem się u sprzedającego co do ceny finalnej. Przykład? Znaleźliśmy ładne biało-szare panele w bardzo dobrej cenie 25 zł/m2 (w Leroy Merlin te same kosztują 30 zł/m2). jednak pianka, która rozkłada się pod nimi kosztowała już 6 zł/m2, kiedy w Castoramie można ją dostać za 2,80 zł/m2. Zakupu należało oczywiście dokonać w pakiecie. Do tego cena propomocyjna nie obejmowała montażu paneli, który także był obowiązkowy, choć nie został opisany w ofercie. Ceny za montaż wymieniać nie będę.
I tak w dniu wczorajszym dwóch majstrów od rana kładło 130m2 paneli "Beauty of nature".
Prace remontowe, jak i dekornikowe trwały jednocześnie przez cały piątek. Ale pod koniec dnia pracownia wyglądała już tak. Teraz tylko sprzątanie.
Przepraszam za błędy w pisowni, ale mam jakieś 30 sekund do odpalenia silnika samochodu do wyjazdu do rodziny Maćka. Pozdrawiam!
My nie potrzebowaliśmy fachowców, aby stwierdzić, że podłoga nie do końca zdała egzamin. Farba epoksydowa, która położyliśmy "w patrzerze" po prostu wstała. Za szybko, za świeżo, za... drogo.
Chociaż farba została przez nas kupiona w superpromocji na Allegro, to i tak żal. Należy bowiem wiedzieć, że po położeniu ściółki (w postaci samopoziomującej wylewki) warto odczekać kilkanaście dni, do ich całkowitego wyschnięcia. I dopiero wtedy finalnie malować. Ponieważ czasu było nam brak, nieco szybciej pomalowaliśmy podłogę. Farbie nie spodobał się ten pośpiech i postanowiła się po malutku wyprowadzać. I wyprowadzać nas stopniowo z równowagi.
Po dwóch tygodniach użytkowania skończyliśmy na rozpostarciu białych foliowych dywanów pod każdym z biurek.
I tak oto postanowiliśmy przed Świętami urządzić sobie... kolejny remont. Wezwaliśmy oczywiście do pomocy majstra Mietka oraz Castoramę. Postawiliśmy na panele, jako materiał sprawdzony w poprzednich pracowniach (na Filtrowej były to lakierowane białe, na Siennej ciemne drewno). Białe lakierowane panele były przepiękne, jednak po roku wyglądały jak.... szare lakierowane panele. Drewno (choć to dużo powiedziane) lepiej spełniało nasze wymagania.
Szczególnie drewno w promocji, bo w Castoramie panele były w dobrej cenie, czyli 18zł / m2. Kolor jaśniejszy niż na Siennej, co przjęłam z ulgą.
Pragnę tutaj przestrzec przed kupowaniem paneli na Allegro, a raczej przed planowaniem zakupu, przed uprzednim utwierdzeniem się u sprzedającego co do ceny finalnej. Przykład? Znaleźliśmy ładne biało-szare panele w bardzo dobrej cenie 25 zł/m2 (w Leroy Merlin te same kosztują 30 zł/m2). jednak pianka, która rozkłada się pod nimi kosztowała już 6 zł/m2, kiedy w Castoramie można ją dostać za 2,80 zł/m2. Zakupu należało oczywiście dokonać w pakiecie. Do tego cena propomocyjna nie obejmowała montażu paneli, który także był obowiązkowy, choć nie został opisany w ofercie. Ceny za montaż wymieniać nie będę.
I tak w dniu wczorajszym dwóch majstrów od rana kładło 130m2 paneli "Beauty of nature".
Prace remontowe, jak i dekornikowe trwały jednocześnie przez cały piątek. Ale pod koniec dnia pracownia wyglądała już tak. Teraz tylko sprzątanie.
Przepraszam za błędy w pisowni, ale mam jakieś 30 sekund do odpalenia silnika samochodu do wyjazdu do rodziny Maćka. Pozdrawiam!
czwartek, 13 grudnia 2012
Jak naklejać fototapetę samoprzylepną...
...na podstawie naszego naklejania w Dekorniku.
Ale jeszcze słowem wstępu. Wczoraj była u nas przemiła pani po zamówienie i spytała, dlaczego jak wchodzi na bloga to ciągle pojawia jej się post sprzed tygodnia. Ech, żeby tylko doba miała 48 godzin... :)
Ale wracają do fototapety. Dwa weekendy temu (!) panowie zawiesili tapetę. Opisywałam już chyba wybór motywu i wahania pomiędzy smutną Marilyn a vintage'ym zdjęciem Grad Central w Nowym Jorku. Wygrała posągowa, choć smutna ikona kina.
A poniżej instrukcja obsługi fototapety laminowanej samoprzylepnej. Fototapeta ma 6,5m szerokości i ponad 3m wysokości. Jest samoprzylepna, a w każdym razie prawie samoprzylepna, bo jeszcze ktoś musi ją "samoprzylepić" :) W rolach głownych: Maciek i Piotrek.
1. Fototapetę samoprzylepną naklejamy w dwie osoby. Najpierw dopasowujemy tapetę w miejsce, gdzie ma być montowana i upewniamy się, że wlaśnie to miejsce mieliśmy na myśli.
2 i 3. Nastepnie odginamy 10cm z górnego brzegu taoety i ponownie osadzamy ją w wybrane miejsce. Jeśli tapeta pasuje, przyklejamy mocno do ściany odklejoną część, czyli te 10cm tapety.
Osoby podtrzymująca tapetę na dole (Maciem w czerwieni) delikatnie odciąga teraz papier spod spodu tapety. Osoba na górze (Piotruś w błękicie) dociska "odklejone" przez Maćka kawałki fototapety. Powoli i z góry na dół, konsekwentnie.

4. Kiedy pierwszy pas fototapety jest już zamontowany, bardzo mocno i bardzo dokładnie dociskamy go do ściany. Można to zrobić mocno zwiniętą szmatką lub np. kawałkiem twardego płaskiego przedmiotu, owiniętego w filc.Tu Maciek użył profesjonalnej packi, tzw. rakli, ale spokojnie szmatka zda egzamin.

4. Każdy z pasów naklejamy w taki sam sposób. Czyli odginamy 10cm z góry, potem dopasowujemy tapetę na ścianie, przyklejamy górny pas, tak aby trzymał cały wydruk. A na koniec spokojnie odginamy spod spodu papier i dociskamy - z góry na dół - tapetę do ściany.

5. Najtrudniejszym momentem jest oczywiście spasowanie dwóch pasów fototapety, tak aby wzór był całością. Wymaga to czasem lekkiego naciągnięcia folii minimalnie do góry, minimalnie w dół. Nie należy się bać delikatnego "formowania" fototapety, gdyż materiał jest na tyle gruby, że nie rozciągnie się na zawsze. Postepujemy dokładnie tak, jak panowie na poniższych zdjęciach.
Ach, i ważna rzecz: fototapatę zawsze kleimy na zakład. jeden pas nachodzi na drugi na ok. 1 cm.

6. Na koniec docinamy tapetę. Używamy do tego sporej linijki (lub takiej, ktorą mamy pod ręką) i nożyka do papieru.
Subskrybuj:
Posty (Atom)