Czegoś tu nie rozumiem. Real Living, czyli miesięcznik po angielsku, przepełniony pięknymi, całkiem ekskluzywnymi wnętrzami. 123 tysiące fanów na Facebooku. A na ulicach bieda i język tagalog.
Ale miesięcznik piękny. Piękny!
Aby zobaczyć stronę (po angielsku) filipińskiego wydania Real Living, kliknij poniżej:
www.realliving.com.ph
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filipiny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Filipiny. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 23 marca 2015
sobota, 21 marca 2015
Lokalny konkurs piękności, czyli jak śliczne są Filipinki
Filipińskie dzieci mogą śmiało konkurować z kambodżańskimi pod względem urody. Są przepiękne.
Młode Filipinki, takie w wieku szkoły średniej, to też zjawisko jedno po drugim. Są szczuplutkie, śniade, z pięknymi rysami.
Kobiety w tym rejonie świata bardzo szybko rozpoczynają życie rodzinne, co dotyczy głównie rodzenia dzieci. Wczesna wielodzietność jest powszechna, co jednak powoduje, że te śliczne dziewczyny ekspresowo zasiadają w drugim rzędzie życia. Dwudziestopięcioletnia dziewczyna dzieci swój czas pomiędzy pracę (masaż, handel, kuchnia) a dzieci (najczęściej już dwójka, trójka). Nasz gospodarz, Ben ma dziewiątkę dzieci, które rodziły się co dwa lata. Teraz ma pięćdziesiąt lat, gromadkę wnuków. Wszystkie pieniądze zainwestował w edukację potomstwa i nadal pomaga im wykształcić wnuki. Czy jest szczęśliwy? Tak. I zmęczony, bardzo zmęczony.
A teraz zdjęcia konkursu piękności szkoły w Port Barton. Na "morsko", moja faworytka.
Młode Filipinki, takie w wieku szkoły średniej, to też zjawisko jedno po drugim. Są szczuplutkie, śniade, z pięknymi rysami.
Kobiety w tym rejonie świata bardzo szybko rozpoczynają życie rodzinne, co dotyczy głównie rodzenia dzieci. Wczesna wielodzietność jest powszechna, co jednak powoduje, że te śliczne dziewczyny ekspresowo zasiadają w drugim rzędzie życia. Dwudziestopięcioletnia dziewczyna dzieci swój czas pomiędzy pracę (masaż, handel, kuchnia) a dzieci (najczęściej już dwójka, trójka). Nasz gospodarz, Ben ma dziewiątkę dzieci, które rodziły się co dwa lata. Teraz ma pięćdziesiąt lat, gromadkę wnuków. Wszystkie pieniądze zainwestował w edukację potomstwa i nadal pomaga im wykształcić wnuki. Czy jest szczęśliwy? Tak. I zmęczony, bardzo zmęczony.
A teraz zdjęcia konkursu piękności szkoły w Port Barton. Na "morsko", moja faworytka.
Jak być lepszym Filipińczykiem, czy... kimkolwiek na świecie
Piękne rady. Większość proszę stosować.
Dodam, że Filipińczycy są bardzo dumni ze swojego pochodzenia. Cały czas powtarzają "Filipino" i opowiadają o kraju namiętnie i treściwie. Głównie o pieniądzach, co pewnie bierze się z panującej tu od wieków biedy. Warto słuchać tych historii, bo niektóre - kiedy przebrniemy przez warstwę ile co kosztuje - bywają piękne.
Najzabawniejsze są jednak momenty, kiedy złapiemy takiego Filipińczyka na jakimś głupstwie lub nieścisłości. Wtedy mruży oczy, odchyla głowę, bije się w piersi i krzyczy jak idol z dredami: "I'm just a Filipino, maaaan..."
PS Przetłumaczę jeszcze złote filipińskie reguły, dla porządku:
1. Zawsze postępuj zgodnie z prawem.
2. Cokolwiek kupujesz, zawsze proś o rachunek.
3. Nie kupuj rzeczy z przemytu (szarej strefy). Zawsze kupuj rzeczy lokalne, kupuj wyroby filipińskie.
4. Kiedy rozmawiasz z kimś z zagranicy, zawsze wyrażaj się pozytywnie o swoim kraju i jego obywatelach.
5. Szanuj policjantów i żołnierzy. Władzę.
6. Nie śmieć. Segreguj odpady, używaj ich ponownie, zabezpieczaj.
7. Wspieraj kościół.
8. Podczas wyborów, rób to co do Ciebie należy.
9. Płać pracownikom przyzwoicie.
10. Uczciwie płać podatki.
11. Sponsoruj stypendium lub adoptuj biedne dziecko. (?)
12. Bądź przykładnym rodzicem. Naucz swoje dziecko, jak przestrzegać prawa i kochać swój kraj.
Dodam, że Filipińczycy są bardzo dumni ze swojego pochodzenia. Cały czas powtarzają "Filipino" i opowiadają o kraju namiętnie i treściwie. Głównie o pieniądzach, co pewnie bierze się z panującej tu od wieków biedy. Warto słuchać tych historii, bo niektóre - kiedy przebrniemy przez warstwę ile co kosztuje - bywają piękne.
Najzabawniejsze są jednak momenty, kiedy złapiemy takiego Filipińczyka na jakimś głupstwie lub nieścisłości. Wtedy mruży oczy, odchyla głowę, bije się w piersi i krzyczy jak idol z dredami: "I'm just a Filipino, maaaan..."
PS Przetłumaczę jeszcze złote filipińskie reguły, dla porządku:
1. Zawsze postępuj zgodnie z prawem.
2. Cokolwiek kupujesz, zawsze proś o rachunek.
3. Nie kupuj rzeczy z przemytu (szarej strefy). Zawsze kupuj rzeczy lokalne, kupuj wyroby filipińskie.
4. Kiedy rozmawiasz z kimś z zagranicy, zawsze wyrażaj się pozytywnie o swoim kraju i jego obywatelach.
5. Szanuj policjantów i żołnierzy. Władzę.
6. Nie śmieć. Segreguj odpady, używaj ich ponownie, zabezpieczaj.
7. Wspieraj kościół.
8. Podczas wyborów, rób to co do Ciebie należy.
9. Płać pracownikom przyzwoicie.
10. Uczciwie płać podatki.
11. Sponsoruj stypendium lub adoptuj biedne dziecko. (?)
12. Bądź przykładnym rodzicem. Naucz swoje dziecko, jak przestrzegać prawa i kochać swój kraj.
Filipny w pigułce, czyli co warto wiedzieć, a czego nie warto
1. Waluta
Na Filipinach obowiązuje waluta peso, czyli spuścizna po Hiszpanach, którzy panowali tu od XVI wieku. 1 dolar to ok. 45 peso, a 100 peso spokojnie wystarczy na dobry posiłek. Filipiny w ogóle określane są mianem najtańszego kraju do życia w tym regionie i coś w tym jest. Najlepszy sposób na zaoszczędzenie po wydatkach na podróże to… nie ruszać się z miejsca. Zostać kilka dni w jednej mieścinie. Życie codzienne jest tak tanie, że na pewno podreperuje przeciążony budżet.
2. Wiza
Wiza jest bezpłatna i to bardzo miła niespodzianka. Wiza jest na 21 dni i to już nieco mniej wesoły news. Wiza jest na 21 dni w teorii, bo na lotnisku wklepują pieczątkę z trzydziestodniowym czasem pobytu. I to jest z kolei małe zaskoczenie. Przy wylocie na Filipiny, na lotniku należy za to pokazać bilet powrotny z Filipin, kupiony, zapłacony, potwierdzony. I to jest już duże zaskoczenie. Takie duże zaskoczenie spotkało nas przy odprawie z Bangkoku do Manili. W 15 minut, siedząc pod okienkiem kasowym musieliśmy znaleźć najtańszą drogę powrotu, kupić bilet online, zapłacić i wydrukować potwierdzenie. Internet lotniskowy nie sprzyjał. Ale udało się, choć pewnie kosztem nie najtańszym jednak. Gapowe.
3. Koszt życia
Pisałam już w punkcie pierwszym, że życie codzienne na Filipinach jest tanie. Nie wiem, czy tańsze niż np. w Wietnamie. Na pewno codzienna Manila jest tańsza niż np. Hanoi, choć hotele chyba droższe w tej pierwszej metropolii. Piekielnie tanie są obiady. Utarte dania (nie dosłownie) możemy dostać już za 1 dolara, a najpyszniejsze mango na świecie (w oficjalnym rankingu!) to koszt niecałych dwóch dolarów za 1 kg.
4. Jedzenie.
Jeszcze przed wylotem zostaliśmy ostrzeżeni, że Filipińczycy jedzą wszystko na zimno. Nie do końca jest to prawda, ponieważ jeżeli zdecydujemy się na obiad o 10:30 przed południem zastaniemy pyszne, ciepłe obiadowe zestawy. Dla tych, którzy obiady jedzą po południu pozostaje rzeczywiście zimna mamałyga. Ale to przecież niedorzeczność jeść obiad po 12:00…
Na obiad możemy zjeść ryż. Z dodatkami. Dodatków do wyboru zawsze jest sporo, na każdym stoisku znajdziemy przynajmniej 6-7 kociołków z chłodnymi specjałami: ryby, owoce morza, zielone warzywa, takie jak gorzka ampalaya, typowa dla Filipin. No i dynia. Odkrycie. Klasyczna dynia z czymś, co przypomina fasolkę szparagową w sosie kokosowym. Prze-pysz-ne! Polecam.
Ciekawym wyznacznikiem cen jest na Filipinach rum. Jest tańszy od wody, tej butelkowanej.
Kawy na Filipinach brak. Jest wszędobylskie Nestle i narodowe Kopiko, zawsze w wariancie 3 w 1. Nie ma co pytać o porządną kawę, którą możemy skosztować jedynie w hotelach. Też nie najlepszą. Dlatego wyjeżdżając na Filipiny, a będąc uzależnionym od kawy, najlepiej ją po prostu przywieźć. Razem z grzałką.

A tak serio to można dostać kawę w supermarketach. Teoretycznie pochodzi z filipińskich plantacji, jest na wagę i świeżo mielona, ale przyjemności dla kubków smakowych z tego mielenia i picia nie ma.
5. Czego się wystrzegać.
- złodziei. Wszędzie należy wystrzegać się złodziei, ale nas na Filipinach okradziono równo 3 razy. Nie jesteśmy jedynymi okradzionymi, jakich znamy, ale nie każdy też, kogo spotkaliśmy po drodze skarżył się na braki w plecaku. Może po prostu nas tak los filipiński naznaczył niewłaściwie i niesłusznie.
- naciągaczy. Choć Filipiny to bardzo tani kraj, Filipińczycy potrafią rozmawiać jedynie o pieniądzach. Wszystko tu da się przeliczyć na peso, każdy uśmiech i każdy uścisk dłoni. Są to cudni i serdeczni ludzie, przeciepli i przeuprzejmi, ale jakkolwiek miła jest konwersacja, tak możemy się spodziewać, że zakończy się propozycją:
a) wynajęcia pokoju
b) podwiezienia do celu spaceru
c) wycieczki łodzią
d) wypożyczenia skutera
e) sprzedaży marihuany
No, uwielbiam Filipińczyków, cudowni ludzie, ale niechże oni w końcu przestaną mi sprzedawać wszystko, wszędzie i za naiwne kwoty.
6. Co na pewno zastaniemy na miejscu
Oj, w tym punkcie będę bardzo dużo wymieniać, a to dlatego, że Filipiny to kraj diametralnie inny od wszystkich, które zwiedzaliśmy na dużym lądzie. Ma na to wpływ okupacja hiszpańska, która naznaczyła wyspy atmosferą mañany. Nie ma tu buddyzmu, jest katolicyzm, więc orientalnych świątyń brak. Nie ma lokalnej muzyki, w przewadze są hity z satelity, śpiewane w języku angielskim. Nie ma lokalnych słodkich zawiniątek, są lokalne piekarnie. Ale jest kilka smaczków, które są jedynie tu. I te warto wymienić.
- pojazdy. A dzielą się na dwie grupy, w zależności, ile osób chcemy przewieść.
1. jeepneye to hybrydy jeepów, pozostawionych tu w latach czterdziestych przez Amerykanów oraz.. no właśnie, czego. Chyba autobusów w wersji cabrio. Jeepneye służą do przewożenia sporej liczby osób (od 8 do 40) na odcinkach przekraczających długością 3 kilometry. Jeepney to najtańszy środek komunikacji długodystansowej. Niektóre modele liczą sobie 80 lat, przynajmniej na oko. W Wikipedii Jeepnej określany jest mianem symbolu kultury filipińskiej. I słusznie.
2. tricycle, czyli wymysł autochtonów. Pojazd-cudo. Bazuje na motocyklu, jednak do tego jednośladu dorobiona jest z boku specjalna kapsuła, wyglądająca jak kabina tira. Na miejscu prowadzącego (tira) jest wmontowany motocykl. Tricycle przewożą mniejszą liczbę ludzi na krótkich dystansach, głównie w miastach i miasteczkach. I znów: teoretycznie do tricycla powinny wejść trzy osoby, jednak w praktyce zdarza się nawet 6 do 8. Kto powiedział, że nie można jechać na tylnik siedzeniu motocykla, tuż za kierowcą? Z ciekawości zapytaliśmy w warsztacie “samochodowym”, ile kosztuje tricycle. Okazuje się, że 1000 dolarów. I teraz już wiemy, dlatego w miastach jest więcej trójśladów niż ludzi.
Na szczególną uwagę zasługuje przyozdabianie i nazewnictwo pojazdów. Mnóstwo tu odniesień religijnych (nazewnictwo), połączonych z kultem rasta (kolor).
- Bob Marley. A no właśnie, rastafarianie. Ukryte oblicze Filipińczyków. Będąc w Barton można poczuć się jak w Kingston. Jamajka bowiem to druga ojczyzna mieszkańców tych wysp. Słuchają Marleya, śpiewają Marleya, cytują Marleya. Znajomość angielskiego niektórych tubylców bazuje na tym, co wyśpiewywał król reggae. Frazy “One love, one heart, one destiny.”, “Don’t do that to me, girl.” oraz “Don't worry about a thing, every little thing is gonna be alright.” są na porządku dziennym. Trudno się nie uśmiechać…
- Whitney Houston i Mariah Carey. Można dorzucić jeszcze Toni Braxton, Bryana Adamsa, Roda Stewarda i wszędobylskie Bon Jovi. Wszystko, co romantyczne i balladowe. W ilościach hurtowych i codziennie. Jako oryginał i karaoke. Oby o miłości i w tempie nie szybszym niż wolne.
- karaoke. Miłość do śpiewu w państwach rozwijających się regionu południowej Azji (uwielbiam to określenie) to materiał na książkę. I najlepszy rozdziałem w naszej knidze byłby ten o śpiewie filipińskim. Jest dobry. Większość tubylców potrafi śpiewać, a większość z tej większości robi to czysto i wybitnie. Oby tylko śpiewali na trzeźwo. Choć, jak pisałam, rum tutaj tańszy od wody.
- język angielski. Spopularyzowanie kultury - głównie muzyki amerykańskiej -spowodowało, że wszyscy na Filipinach mówią lepiej lub gorzej ale po angielsku. Jeśli i my znamy język spod flagi z gwiazdami, bez problemu znajdziemy z Filipińczykami wspólny język. Wystarczy choćby kilka fraz z Marleya.
- zwroty “Sir” i “Ma’am”, czyli “pan” i “pani”. Wszyscy są tu “serami” i “madamami”. Nawet do podziękowania za zakupy dodawany jest zwrot, który demaskuje naszą płeć. Ale wszystko grzecznościowo.
- jaskółki. Śliczne zjawisko. Na Filipinach odnajdziemy wszystkie jaskółki, które pouciekały z ziemi polskiej i każdej chyba innej i to na całym świecie. Jest ich tu tak dużo (przynajmniej na wyspie Palawan), że nie mieszczą się na świeżym powietrzu. I muszą wlatywać do domów.
- Ube Yam. Fioletowy ziemniak, kolejne zjawisko. Wytwarza się z niego głównie słodycze i są one przepyszne i przefioletowe. Na 1000 lat Filipiny będą mi się kojarzyć z pysznościami w tym kolorze, a fiolet od tego wyjazdu nie jest już dla mnie tożsamy z fiołkami.
Maciek od razu krzyczy, że najlepiej przywieźć rum. Dla kobiet zaś radzimy przywieźć plecioną torebkę. Cena nie zwala z nóg, a wyrób naprawdę ładny.
zdjęcia, oprócz naszych: www.carrotsforlunch.com, emijoys.wordpress.com, fstopsandforks.wordpress.com, static.panoramio.com
środa, 18 marca 2015
Taytay, czyli miasteczko naj naj
Taytay to miasteczko NASZYCH marzeń. Sam przyjazd może przestraszyć, bo główna droga wygląda nieco koszmarnie, jest na niej mnóstwo pustostanów, drewnianych rozpadających się domków i sterty kurzu a la ten w Kambodży. I Taytay nie jest miastem idealnym ani wyjątkowym. jest miastem lokalnym. Reklamowany jako druga co do wielkości aglomeracja na wyspie zaskoczył nas miniskalą i przyjaznością. Mnóstwo sklepów, jeden targ i jeden supermarket, którego konstrukcja woła o pomstę do nieba. Carrefour by się nie zainteresował. I dobrze.
W Taytayu jest bardzo niewielu turystów. Po pierwsze dlatego, że jedną atrakcją jest tu fort hiszpański, wystawiony za czasów kolonizacji w XVII wieku. Drugą przyczyną, dlaczego turyści omijają Taytay jest prosty fakt, że nie ma tu plaży. Można tu jedynie pokusić się o transport na pobliską wysepkę, jednak jest to podróż droga (… dolarów), a pobliskie El Nido oferuje więcej. Drożej, ale więcej.
Dlatego w Taytayu są tylko dwa hotele. Oba drogie i zamieszkanie przez pary mieszane, czyli starszy europejczyk i młodsza Azjatka. Urocze. Ale jest tutaj na szczęście także Ben. Ben mieszka w Taytayu od dwudziestu lat. Kilka lat temu postanowił na swojej ziemi wybudować dodatkowy dom. W domu postanowił zrobić pokoje gościnne. Palawan się rozwija - pomyślał - coraz więcej turystów tu przybywa, może i ja będę coś w tego miał? Ben wywiesił tabliczkę “Room 4 rent”. Traf chciał, że sąsiedztwo Bena to najpopularniejszy hotel w mieście. Wejście na jego ziemię graniczy z bramą do “Casa Rosa”, hotelu. Idą do Asa Rosa, nie sposób nie zauważyć tabliczki wywieszonej przez Bena. I tylko do nas należy wybór.
Ach, no i Taytay ma bardzo prężnie działając władzę. Prezydent miasta (nie wiem,jaka jest oficjalna nazwa urzędu) dwa lata temu pięknie zabudował port, aby rybacy mogli przyjemniej wypływać (chociaż szkoda, bo przez zabudowanie fort mieścił się na cyplu). A sześć lat temu postanowił zafundować Taytayowi napis napis na wzór tego z Hollywood. Nie żartuję. Nad Taytayem góruje ogromny napis z białych liter, rozwiewający wątpliwości, gdzie się znajdujemy. I to jest proszę państwa surrealizm.
Subskrybuj:
Posty (Atom)