Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekipa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekipa. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 26 lipca 2015
Miasto żyje, czyli dlaczego przez ostatni weekend Warszawa nareszcie była stolicą europejską
Przez cztery dni Warszawa była innym miastem.
W czwartek rano miałam wizytę w redakcji po drugiej stronie miasta i Wisły, czyli na warszawskiej Pradze. Jest to parę kilometrów, a ponieważ mieszkam i pracuję blisko dworca głównego (zwanego Centralnym), to stamtąd pomknęłam do celu komunikacją miejską. Przechodząc przez korytarze Dworca Centralnego nie dało się nie zauważyć grup podejrzanie wyglądających ludzi. Siedzieli na schodach, wędrowali w kierunku centrum handlowego, próbowali orientować się w pojęciu ogólnym. Wszyscy “backpackersko” zadowoleni.
Ten przypływ cudzoziemców do Warszawy wywołał chyba sobotni koncert legendy rocka, czyli zespołu AC/DC.
I taką “najechaną” Warszawę chcę oglądać. Chcę oglądać to miasto pełne turystów, których widać wszędzie, nie tylko zgromadzonych wokół kolumny Zygmunta. To frajda pomagać znaleźć drogę, polecać knajpy, hostele i móc pogawędzić chwilę o Warszawie. To frajda patrzeć na ludzi zainteresowanych, rozglądających się, ciekawych naszych ulic. Budzi to pewien rodzaj dumy z miasta. Wtedy, kiedy słyszymy o Warszawie takie przymiotniki jak “cool” , “awesome”, “the best” to po prostu muzyka dla uszu (może być taka jak AC/DC - jeśli ktoś lubi).
To właśnie chęć przynależności do tej grupy skłoniła mnie do pójścia na sobotni koncert (plus namowy Maćka, który bilet miał już kupiony).
Jeśli Rock’n’Roll ma generować kolejne takie pokolenia i jeśli ma tak pięknie ożywiać ulice, to niech nigdy nie umiera.
czwartek, 23 lipca 2015
Konkurs na Facebooku, czyli lojalnie mówimy, że w Dekorniku można wygrać sarenkę
A można wygrać śliczny portret jeszcze śliczniejszej sarenki. Szukamy jedynie imienia dla biedactwa. Jest tak wdzięcznym zwierzątkiem, że postanowiliśmy stworzyć dla malucha historię. Dlatego szukamy imienia głównej bohaterki.
Portret sarenki można zobaczyć tutaj:
http://www.dekornik.pl/nowosci
A konkurs - jedynie na Facebooku - można zobaczyć, klikając na obrazek poniżej:
Portret sarenki można zobaczyć tutaj:
http://www.dekornik.pl/nowosci
A konkurs - jedynie na Facebooku - można zobaczyć, klikając na obrazek poniżej:
wtorek, 7 lipca 2015
DEKALOG REMONTOWY cz.10 ostatnia, czyli dlaczego opłaca się być Zosią Samosią
Akurat w tym punkcie z Maćkiem problemów nie mamy.
Maciek to urodzony pan Lutek z lutownicą. Ja w kombinowaniu też nie jestem najgorsza. Jeszcze kiedy mieszkałam sama, często przesuwałam szafy, fotele, stół. Mieszkałam w kawalerce a aneksem kuchennym i myślę, że gdyby można było przesuwać zabudowę kuchenną i piony, to i kuchnia zmieniałaby cyklicznie lokację. Kiedy zamieszkałam z Mackiem żartował, że wychodzi z jednego mieszkania, wraca do innego. Bo meble nie w tym miejscu. Albo na ścianach pełno nowych wydruków.
Kiedy mamy swoje mieszkanie, kiedy kupujemy, a mamy mnóstwo niespełnionych pomysłów aranżacyjnych, sprawa może się komplikować. Jeśli nie radzimy sobie z natłokiem inspiracji w głowie, warto się wtedy poradzić. W przeciwnym razie możliwe, że utkniemy w Cricolandzie. Jedne pokój będzie jak roller coaster, a drugi jak zamek strachu.
Warto za to bronić swojego (w końcu to nasze mieszkanie) i trzymać się jednej zasady. Im mniej na początku, tym lepiej. Dobrym przykładem są tu nasze mamy lub babcie, które zawsze opowiadają, że jak się wprowadzały, to nic nie miały, a teraz każda szafka kryje w sobie komplet innej zastawy stołowej. I to nierzadko na 40 osób.
Dużo prac warto wykonywać samemu. Tych małych, które nadają wnętrzu charakter. Samemu przytwierdzać ramki, wybierać dodatki a la rękodzieło. Nie zawieszać się przy idei mieszkania pod klucz.
Najlepszym przykładem może tu być mama Macka, która uwielbia swój dom. Całą „grubą” pracę zleciła oczywiście fachowcom, jednak już narzuty szyte są przez blogerki, a szafeczki wyszukane na targu staroci lub w sklepach kolonialnych. Zastawa stołowa skompletowana jest z różnych, pasujących do siebie elementów. Sztućce są stare, talerze nowe, nie każdy taki sam. I to tworzy klimat!
piątek, 19 czerwca 2015
Nareszcie balkon, czyli jednodniowa zmiana zagospodarowania terenu
Pojawienie się tego mężczyzny w centrum Warszawy, w naszym M2, może to oznaczać tylko jedno... Remont!
Balkon to u nas sprawa bez końca. Co roku mamy na niego pomysł, choć nigdy nie jest on w 100% klarowny, nigdy nie jest też w 100% zrealizowany.
Kiedy rok temu wstawiliśmy w salonie okna balkonowe, od podłogi do sufitu, sprawa balkonu zaczęła jednak ciążyć. Teraz wszystko było widoczne jak na dłoni. To, że trzymaliśmy na balkonie porządek - a w zasadzie stan pustki - uważam za osiągnięcie. Wszystko znalazło swoje miejsce w piwnicy, a balkon czekał na zagospodarowanie.
Rok temu także postanowiliśmy podwyższyć podłogę oraz wyłożyć ją wykładziną imitującą trawę. Wylaliśmy prawie 10 cm betonu tak, aby poziom balkonu zrównał się z poziomem mieszkania. Do tej pory dzieliła je wysokość dwóch schodków. Trawa dopełniła dzieła, postawiliśmy na dobrą, droższą wykładzinę, co do której dostaliśmy zapewnienie, że wytrzyma wszelkie warunki pogodowe. Warunki pogodowe - i owszem. Ale warunki dyktowane przez koty już niekoniecznie. Drapanie, kłaczenie oraz incydentalne mylenie trawy z kuwetą szybko nauczyło nas pokory. Trawą cieszyliśmy się około dwóch miesięcy, co i tak uważam z sukces, bo tyle przecież trwa polskie lato.
W tym roku postawiliśmy na prawdziwą naturę, nie tylko taką z wyglądu. A dokładnie na drewno. Egzotyczne drewno i panele z niego zrobione.
Postanowiliśmy przed położeniem paneli upewnić się, czy nasz wybór był właściwy i zapytaliśmy niezastąpioną panią Agatę Piltz ze Studia Tryton o poradę:
Panele drewniane na balkon to jedno z najlepszych rozwiązań. No, pod warunkiem, że mamy prosty balkon i pod spodem kafle dobrze zaizolowane przeciw wilgoci.
Najważniejsze jest bowiem właśnie zabezpieczenie przed wnikaniem wody w płytę balkonowa. Czyli zawsze najpierw hydroizolacja, czyli np. folia w płynie, a następnie płytki mrozoodporne na kleju mrozoodpornym.
Generalnie najlepszy na balkon jest gres ponieważ nie chłonie wody, a najgorsza jest terakota ceramiczna. Ceramika ma dużą chłonność wody, a emalie często pękają pod wpływem czynników atmosferycznych..
Trawa, a już szczególnie na panelach to chyba najgorszy pomysł („Ups” - komentarz autorki bloga).
A więc unikamy terakoty oraz materiałów, które chłonął wilgoć.
Stawiamy na gres i drewno egzotyczne, które doskonale daje sobie rade przy zmiennej wilgotności.
Cały remont trwał zaledwie jeden dzień, bo panele są wyjątkowo łatwe do układania. Są ładnie wyprofilowane, wyrównane i mają specjalne "zaczepki", ułatwiające montaż. Oczywiście im droższa opcja cenowa, tym panele są ładniej wykonane i tym "zaczepki" lepiej dostosowane. Jednak już opcja za 99 zł / m2 znacznie skraca czas montażu i daje zadowalający efekt.
Kupiliśmy panele z drewna palisander, czyli południowoamerykańskiego. Do tego dołożyliśmy olej w kolorze wenge, aby przyciemnić kolor drewna, zbliżyć do koloru klepki, którą mamy w domu.
A poniżej jeszcze dwa adresy do artykułów o tym, jaką opcję wybrać i jak dbać o drewnianą podłogę na balkonie lub tarasie.
muratordom.pl/ogrod/tarasy-balkony/drewno-na-balkonie-sposoby-na-drewniana-posadzke,130_9718.html
www.podlogi-kopp.pl/page,98
Balkon to u nas sprawa bez końca. Co roku mamy na niego pomysł, choć nigdy nie jest on w 100% klarowny, nigdy nie jest też w 100% zrealizowany.
Kiedy rok temu wstawiliśmy w salonie okna balkonowe, od podłogi do sufitu, sprawa balkonu zaczęła jednak ciążyć. Teraz wszystko było widoczne jak na dłoni. To, że trzymaliśmy na balkonie porządek - a w zasadzie stan pustki - uważam za osiągnięcie. Wszystko znalazło swoje miejsce w piwnicy, a balkon czekał na zagospodarowanie.
Rok temu także postanowiliśmy podwyższyć podłogę oraz wyłożyć ją wykładziną imitującą trawę. Wylaliśmy prawie 10 cm betonu tak, aby poziom balkonu zrównał się z poziomem mieszkania. Do tej pory dzieliła je wysokość dwóch schodków. Trawa dopełniła dzieła, postawiliśmy na dobrą, droższą wykładzinę, co do której dostaliśmy zapewnienie, że wytrzyma wszelkie warunki pogodowe. Warunki pogodowe - i owszem. Ale warunki dyktowane przez koty już niekoniecznie. Drapanie, kłaczenie oraz incydentalne mylenie trawy z kuwetą szybko nauczyło nas pokory. Trawą cieszyliśmy się około dwóch miesięcy, co i tak uważam z sukces, bo tyle przecież trwa polskie lato.
W tym roku postawiliśmy na prawdziwą naturę, nie tylko taką z wyglądu. A dokładnie na drewno. Egzotyczne drewno i panele z niego zrobione.
Postanowiliśmy przed położeniem paneli upewnić się, czy nasz wybór był właściwy i zapytaliśmy niezastąpioną panią Agatę Piltz ze Studia Tryton o poradę:
Panele drewniane na balkon to jedno z najlepszych rozwiązań. No, pod warunkiem, że mamy prosty balkon i pod spodem kafle dobrze zaizolowane przeciw wilgoci.
Najważniejsze jest bowiem właśnie zabezpieczenie przed wnikaniem wody w płytę balkonowa. Czyli zawsze najpierw hydroizolacja, czyli np. folia w płynie, a następnie płytki mrozoodporne na kleju mrozoodpornym.
Generalnie najlepszy na balkon jest gres ponieważ nie chłonie wody, a najgorsza jest terakota ceramiczna. Ceramika ma dużą chłonność wody, a emalie często pękają pod wpływem czynników atmosferycznych..
Trawa, a już szczególnie na panelach to chyba najgorszy pomysł („Ups” - komentarz autorki bloga).
A więc unikamy terakoty oraz materiałów, które chłonął wilgoć.
Stawiamy na gres i drewno egzotyczne, które doskonale daje sobie rade przy zmiennej wilgotności.
Cały remont trwał zaledwie jeden dzień, bo panele są wyjątkowo łatwe do układania. Są ładnie wyprofilowane, wyrównane i mają specjalne "zaczepki", ułatwiające montaż. Oczywiście im droższa opcja cenowa, tym panele są ładniej wykonane i tym "zaczepki" lepiej dostosowane. Jednak już opcja za 99 zł / m2 znacznie skraca czas montażu i daje zadowalający efekt.
Kupiliśmy panele z drewna palisander, czyli południowoamerykańskiego. Do tego dołożyliśmy olej w kolorze wenge, aby przyciemnić kolor drewna, zbliżyć do koloru klepki, którą mamy w domu.
A poniżej jeszcze dwa adresy do artykułów o tym, jaką opcję wybrać i jak dbać o drewnianą podłogę na balkonie lub tarasie.
muratordom.pl/ogrod/tarasy-balkony/drewno-na-balkonie-sposoby-na-drewniana-posadzke,130_9718.html
www.podlogi-kopp.pl/page,98
poniedziałek, 8 czerwca 2015
DEKALOG REMONTOWY cz. 9, czyli kontrola podstawą zaufania
O tym temacie nigdy zbyt wiele :)
Kupowanie rzeczy do domu to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy przy remoncie. Sprawdzanie, oglądanie, rozmawianie, inspirowanie się rodzimymi i zagranicznymi periodykami jest kreatywną stroną przedsięwzięcia.
To, że uwielbiamy kupować, to fakt. To, że najprzyjemniejszym rzeczom poświęcamy najwięcej czasu, to też fakt. jednak trzeba im też poświęcić najwięcej uwagi. tak, aby nie zapędzić się, nie przedobrzyć. Szczególnie, jeśli posługujemy się przy tych przyjemnościach pieniędzmi z kredytu.
Nie trzeba wydawać wiele, aby mieć piękny dom, a na pewno nie trzeba wydawać 100% zakładanej sumy. Warto za to wydać pieniądze z głową, czyli posługując się pięcioma podstawowymi zasadami, które wypisaliśmy poniżej:
1. Nie kupuj pod wpływem chwili. Pamiętaj, że kupujesz rzeczy do domu, który będzie wyglądał tak, jak go teraz urządzisz przez następne 15 lat. Nie warto kupować zbyt szybko, nie warto wymieniać np. glazury za 12 miesięcy
2. Nie kupuj bazując jedynie na cenie. Zawsze sprawdź także firmę od której kupujesz. Jeśli kupujesz w sklepie stacjonarnym, zawsze sprawdź, czy internet nie ma czegoś do powiedzenia o nadej placówce. Wpisz w wyszukiwarkę nazwę i słowa blog lub forum. Kto wie, jaka podpowiedź wyskoczy. Jeśli kupujesz w internecie, zawsze zwracaj uwagę na to, czy sprzedawca podaje do siebie kontakt, czy jest on na stronie widoczny i zachęca do napisania maila lub wykonania telefonu. To lekceważone, a wyjątkowo ważne kryterium, Sprzedawca, który nie ukrywa się za tabelkami, zdjęciami, tekstami to sprzedawca, który najczęściej… nie ma nic do ukrycia :)
3. Nie kupuj bez targowania. Pierwsze pytanie o niższą cenę może być trudne do wymówienia. Po piątym, siódmym, takie zagajenie przychodzi znacznie łatwiej. Zawsze próbuj targowania. Niekoniecznie musi ono przypominać to z afrykańskich bazarów, ale zapytać nigdy nie zaszkodzi, szczególnie jeśli kupujemy kilka przedmiotów od jednego sprzedawcy lub jeden, ale w sporej cenie
4. Nie kupuj, zanim nie dowiesz się od wszystkich znajomych, jakie problemy mieli z przedmiotem, który chcesz kupić. Np. wspomnianą już glazurą. Zapytaj, jak sprawuje się ich glazura, którą położyli 3 lata temu. Usłyszysz, że mogli zainwestować w lepszą fugę, że na błyszczącej powierzchni bardziej widać zacieki lub że jeszcze trzy lata temu takie płytki były nieosiągalne, a teraz można je dostać nawet w marketach budowlanych. Po kilku takich sondach wiesz, gdzie szukać i jakie pytania zadawać w sklepie.
5. Nie kupuj bez pytania o montaż. Nigdy. Może się okazać, że zawieszenie umywalki wymaga specjalnych wsporników, tapeta nie jest samoprzylepna, a glazura nie może być zamontowana bez fugi, na ścisk. Montaż i instrukcje od sprzedawcy są równie ważne, jak sam produkt.
poniedziałek, 11 maja 2015
Praca w domu, czyli plusy ujemne tej sytuacji
Wstaję rano, siadam do komputera, a tam…
Kiedy przepędzę Rudaska i zaczynam pracę, z lewej strony mam cały czas taki widok...
Na szczęście zawsze w prawej ręce mam mój magiczny ołówek, który przypomina mi, że…
Kiedy przepędzę Rudaska i zaczynam pracę, z lewej strony mam cały czas taki widok...
Na szczęście zawsze w prawej ręce mam mój magiczny ołówek, który przypomina mi, że…
poniedziałek, 4 maja 2015
Z domu do pracy i nie o 17.00, czyli zmiany, zmiany...
Nastąpiło przewidywane trzęsienie ziemi, czyli przeniosłam się z pracowni do domu. Z pracą. Od dawna twierdziła, że jestem w pracowni mniej więcej nie za bardzo potrzebna, bo i tak większość czasu spędzam przytwierdzona do krzesła, stojącego przed wielkim monitorem i prawie nie rozmawiam z nikim. Niestety mam tę okrutną wadę, że nie potrzebuję pogaduszek i zagajania. Jak siadam do pracy, pracuję. Moje przerywniki to samotne spacery wokół pracowniczego budynku lub wyskok na pobliski stragan w celu zakupu jabłka. Taki ze mnie dziwak. Ale przynajmniej dosyć miły dziwak :)
Przeniesienie komputera i monitorów do domu wiąże się z obawą wydłużenia tego pracowniczego czasu, ale faktem jest, że na komputerze stacjonarnym i na wielkim monitorze pracuje się (jako grafik) w szybszym tempie niż na laptopie. Dlatego nie było wyjścia, trzeba było przenieść.
Zmiana miejsca pracy wymaga poprzedzenia tego zabiegu uwiciem nowego miejsca pracy tak, aby nie przenosić komputera w próżnię. Mieliśmy ścianę w sypialni o którą oparte były komody. Jedna z komód była zresztą kompletnie niepotrzebna, więc została zniesiona do piwnicy, w której nie ma już miejsca nawet na łepek od szpilki a co dopiero na komodę. Ale mebel jakoś się zmieścił, co przypisuję niesamowitym zdolnościom Macka do kompresji przedmiotów.
Ściana służyła nam - oprócz podpórki dla komód - na dwa sposoby. Pierwszym była ekranu dla projektora, na którym prawie co wieczór oglądamy filmy i czujemy się wtedy jak w horyzontalnym kinie. Zostało coś takiego zrobione przez meble Vox i festiwal Transatlantyk w Poznaniu, ale - przykro mi - byliśmy pierwsi. Drugim zadaniem ściany było bycie tłem na naszych sesjach. To na tej ścianie powstały filmiki montażowe Dekornika, nasze wspólne zdjęcie z kotami oraz ostatnia sesja do biało-czarnej mapy, która bije rekordy popularności na naszym profilu an Facebooku. W planach mam jeszcze jedną sesję do naklejki mapy, ale ty razy Maciek się sprzeciwił, oznajmiając, że nie będzie odpinał tych wszystkich kabli, kłębiących się pod biurkiem. Szukamy nowej ściany.
A no właśnie, biurko. Z pracowni ze mną przeniósł się Maciek. Na pewno będzie tam byłam dużo częściej niż ja, jednak bazę będzie miał także w domu. Więc jego biurko nie było potrzebne. A biurko miał zacne, bo wykonane ze starych drewnianych drzwi.
Kilka lat temu znaleźliśmy te drzwi na śmietniku, przy pracowni. Wszyscy, którzy czytają bloga od czasów pierwszego remontu wiedzą, że my bardzo lubimy znajdować rzeczy na śmietniku. Mówimy, że to one nas znajdują. Mamy już śmietnikową starą maszynę do szycia, śmietnikową komódkę powojenną, mamy i drzwi vel biurko.
Biurko w pracowni stało samodzielnie, nie opierając się o żadną ścianę. Mogło być duże i szerokie, bo w pracowni jest 150 m2. Więc są też warunki do samodzielnego stania. Nasza sypialnia ma niestety jedynie 13 m2 (i tak jest połączona z dwóch pokoi) i przed zamocowaniem należało drzwi minimalnie przeciąż z szerokości. Szkoda, bo były przez nas czyszczone z farby, aby pokazać naturalny materiał, sęki i zawiasy. A teraz zawiasy i kilka sęków ucięto. Drugim problemem były nogi do stołowych drzwi. A dokładnie brak nóg. Bardzo nie chcieliśmy niszczyć piękna blatu poprzez doczepianie do niech seryjnych pałąków. W sukurs przyszli rodzice Maćka, którzy oddali nam swoje singerowskie nogi. Oczywiście nogi od maszyny Singer, należącego do rodziców Maćka. I Singer podparł blat z prawej strony. Podparcie z prawej strony uratowała za to… śmietnikowa komódka, która okazała się prawie tej samej wysokości co maszyna do szycia. Dla podwyższenia maszyny zastosowaliśmy rozwiązanie tymczasowe. I stylowe, co widać na zdjęciach poniżej.
Póki co, całość kosztowała nas 0 złotych, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Dziękujemy wszystkim darczyńcom, znanym i nieznanym.
Przeniesienie komputera i monitorów do domu wiąże się z obawą wydłużenia tego pracowniczego czasu, ale faktem jest, że na komputerze stacjonarnym i na wielkim monitorze pracuje się (jako grafik) w szybszym tempie niż na laptopie. Dlatego nie było wyjścia, trzeba było przenieść.
Zmiana miejsca pracy wymaga poprzedzenia tego zabiegu uwiciem nowego miejsca pracy tak, aby nie przenosić komputera w próżnię. Mieliśmy ścianę w sypialni o którą oparte były komody. Jedna z komód była zresztą kompletnie niepotrzebna, więc została zniesiona do piwnicy, w której nie ma już miejsca nawet na łepek od szpilki a co dopiero na komodę. Ale mebel jakoś się zmieścił, co przypisuję niesamowitym zdolnościom Macka do kompresji przedmiotów.
Ściana służyła nam - oprócz podpórki dla komód - na dwa sposoby. Pierwszym była ekranu dla projektora, na którym prawie co wieczór oglądamy filmy i czujemy się wtedy jak w horyzontalnym kinie. Zostało coś takiego zrobione przez meble Vox i festiwal Transatlantyk w Poznaniu, ale - przykro mi - byliśmy pierwsi. Drugim zadaniem ściany było bycie tłem na naszych sesjach. To na tej ścianie powstały filmiki montażowe Dekornika, nasze wspólne zdjęcie z kotami oraz ostatnia sesja do biało-czarnej mapy, która bije rekordy popularności na naszym profilu an Facebooku. W planach mam jeszcze jedną sesję do naklejki mapy, ale ty razy Maciek się sprzeciwił, oznajmiając, że nie będzie odpinał tych wszystkich kabli, kłębiących się pod biurkiem. Szukamy nowej ściany.
A no właśnie, biurko. Z pracowni ze mną przeniósł się Maciek. Na pewno będzie tam byłam dużo częściej niż ja, jednak bazę będzie miał także w domu. Więc jego biurko nie było potrzebne. A biurko miał zacne, bo wykonane ze starych drewnianych drzwi.
Kilka lat temu znaleźliśmy te drzwi na śmietniku, przy pracowni. Wszyscy, którzy czytają bloga od czasów pierwszego remontu wiedzą, że my bardzo lubimy znajdować rzeczy na śmietniku. Mówimy, że to one nas znajdują. Mamy już śmietnikową starą maszynę do szycia, śmietnikową komódkę powojenną, mamy i drzwi vel biurko.
Biurko w pracowni stało samodzielnie, nie opierając się o żadną ścianę. Mogło być duże i szerokie, bo w pracowni jest 150 m2. Więc są też warunki do samodzielnego stania. Nasza sypialnia ma niestety jedynie 13 m2 (i tak jest połączona z dwóch pokoi) i przed zamocowaniem należało drzwi minimalnie przeciąż z szerokości. Szkoda, bo były przez nas czyszczone z farby, aby pokazać naturalny materiał, sęki i zawiasy. A teraz zawiasy i kilka sęków ucięto. Drugim problemem były nogi do stołowych drzwi. A dokładnie brak nóg. Bardzo nie chcieliśmy niszczyć piękna blatu poprzez doczepianie do niech seryjnych pałąków. W sukurs przyszli rodzice Maćka, którzy oddali nam swoje singerowskie nogi. Oczywiście nogi od maszyny Singer, należącego do rodziców Maćka. I Singer podparł blat z prawej strony. Podparcie z prawej strony uratowała za to… śmietnikowa komódka, która okazała się prawie tej samej wysokości co maszyna do szycia. Dla podwyższenia maszyny zastosowaliśmy rozwiązanie tymczasowe. I stylowe, co widać na zdjęciach poniżej.
Póki co, całość kosztowała nas 0 złotych, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Dziękujemy wszystkim darczyńcom, znanym i nieznanym.
czwartek, 16 kwietnia 2015
Moje ukochane mieszkanie ever, czyli jednak Francja
O tej pani na blogu było już wielokrotnie, kilka razy wspominałam też o jej mieszkaniu (np. TU i TU). Najpierw było różowe mikroskopijne wnętrze, którego zdjęcia obiegły chyba każdy portal wnętrzarski na świecie, a od jakiegoś czas Eleonore (imię zmyślone) mieszka w większym i bardziej świetlistym apartamencie paryskim. Boskim, nie ma co mówić. A za całość zdjęć i aranżacji odpowiedzialna jest IKEA.
Cały materiał dostępny jest pod tymi linkami:
http://www.leblogdelamechante.fr/blog-mode/category/belles-images/deco-design/
http://www.leblogdelamechante.fr/blog-mode/ikea-live-magazine/
http://www.ikeafamilylivemagazine.com/gb/en/article/40919
A ja z łezką w oku wspominam wizytę Anglików z IKEI w naszym domu. Co to się działo. taka wizyta jest jak tajfun, stylistki, fotograf, asystent, art director, edytorka i dziennikarka, która wypytuje o każdy szczegół. A my mieszkamy w 50m2. Co musiało dziać się u Eleonore, która zawęzila się do 35?
Cały materiał dostępny jest pod tymi linkami:
http://www.leblogdelamechante.fr/blog-mode/category/belles-images/deco-design/
http://www.leblogdelamechante.fr/blog-mode/ikea-live-magazine/
http://www.ikeafamilylivemagazine.com/gb/en/article/40919
A ja z łezką w oku wspominam wizytę Anglików z IKEI w naszym domu. Co to się działo. taka wizyta jest jak tajfun, stylistki, fotograf, asystent, art director, edytorka i dziennikarka, która wypytuje o każdy szczegół. A my mieszkamy w 50m2. Co musiało dziać się u Eleonore, która zawęzila się do 35?
niedziela, 12 kwietnia 2015
DEKALOG REMONTOWY CZ.2, czyli przezorny zawsze ubezpieczony. I czysty.
Ten post dotyczy zarówno tych, którzy remontują całe mieszkanie, jak tych, którzy remodelują jedynie jego część. Bo zabezpieczyć należy się zawsze.
Zacznijmy więc od podstawowej zasady. Nasz remont jest naszym remontem. I tylko naszym remontem. nie wychodzimy poza obrys naszego domu czy mieszkania, nie utrudniamy życia przechodniom i sąsiadom. Dlatego najważniejsze jest zabezpieczenie drzwi wejściowych. W tym celu należy zawiesić folię na gĻrnej futrynie i można ją przymocować. Można przechodzić bokiem, można rozciąć folię pionowo. Oby biały/szary/czarny pył nie wychodził poza nasz poligon. Proszę nam wierzyć, sąsiedzi potrafią być bardzo drażliwi, a i tak prawdopodobnie umilamy im życie odgłosami młotka i kątówki.
W środku zaś mieszkanie powinno wyglądać jak kącik pracy serialowego Dextera. Jeśli ktoś nie wie, o czym piszę, szybko tłumaczę, że Dexter to serialowy zabójca, który przygotowywał swoje miejsca zbrodni szczelnie owijając wszystko dookoła folią, tak aby nie zostawić najmniejszego śladu. Robił to z niebywała precyzją i my także musimy wszystko zabezpieczyć z precyzją godną Dextera. Bo pył remontowy jest okrutny i zniszczy nam najcenniejszą, najukochańszą poduszkę, jeśli zostawimy w tym foliowym pancerzu szczelinę wielkości muchy. My kilka poduszek tak straciliśmy, a dokładnie przerzuciliśmy je spod głów w sypialni do pracowni, jako pomoce pod kręgosłup, kiedy praca za długa. A tak nam ładnie pasowały do nowego wystroju…
Najważniejszymi meblami do zabezpieczenia są te obite. Czyli łóżko, kanapa, fotele, krzesła. Jeśli się da, najlepiej wynieść je na strych lub do piwnicy. Wszystkie twarde meble - stoły, szafki, zabudowy kuchenne - przetrwają, jednak jeśli nie są ceramiczne lub wykończone na wysoki połysk, pył także może je zniszczyć (np. szuflady). To także lepiej bardzo szczelnie owinąć lub wynieść, chociażby na słoneczny balkon. Kuchnie i łazienki ucierpią. Nie znacznie, ale na pewno trzeba je będzie potraktować potem chemią, a podobno najlepiej nadaje się do tego pasta do zębów (azjatycki zwyczaj, a nasze babcie z kolei polecały ją do mycia fug). Jednak jeśli mamy zakupione nowy sprzęt (kuchenki, ceramikę, lampy) także najlepiej usunąć je z pola rażenia do piwnicy. Pamiętajmy, że wynoszenie do piwnicy lub na balkon jest opcją bardziej ekologiczną i ekonomiczną niż zużywaniu kilometrów sztucznej folii.
Pamiętajmy także o zabezpieczeniu… siebie! Ręce, włosy, twarz, buty… Wszystko także należy okryć - zasłonić twarz niepotrzebną chustą, włosy czepkiem do kąpieli. Wspominałam o tym w poprzednim wpisie, jednak warto zapamiętać, dlatego jeszcze pewnie wspomnę ten punkt. W poprzednim wpisie zamieściłam nawet zdjęcie z podpisem “A po remoncie włosy na przepis.”, bo naprawdę byłam przekonana wtedy, że będą wymagać tak drastycznej pomocy fryzjerskiej. W tym wpisie z kolei umieszczam kompromitujące zdjęcie osłony rąk i stóp. Ale to wszystko dla Państwa dobra i prewencji :)
Bez specjalnej osłony możemy za to zostawić okna, wannę. I tak każda z tych rzeczy będzie wymagała gruntownego czyszczenia, a ekipie remontowej przyda się zarówno światło dzienne, jak i miejsce do mycia.
Czym zasłaniać meble i siebie? W marketach budowlanych znajdziemy tanią folię przeznaczoną właśnie do zabezpieczenia powierzchni remontowych. Idealnie także sprawdzają się worki na śmieci, duże, poprzecinane i zamocowane na meblach, chronią idealnie. To świetne wyjście “last minute”, czyli wtedy, kiedy zabraknie nam już zakupionej folii w markecie, a zapomnieliśmy o zapezpieczeniu babcinych bibelotów lub kranów w łazience.
Do zabezpieczenia zawsze używamy taśmy malarskiej. To taśma, która nie zostawia śladów, a klej ma na tyle mocny, że zatrzyma folię na przeznaczonym miejscu. I - powtórzę za tym, co napisałam w wersji PDF - na te dwie rzeczy (folia + taśma) nie szczędzimy pieniędzy. To i tak bardzo niewielki wydatek w porównaniu z całym budżetem remontowym, a lepiej nie rozpoznawać swojego mieszkania podczas remontu (bo wszystko w folii) niż potem, post factum (bo wszystko w pyle).
DEKALOG REMONTOWY,
CZYLI NAJWAŻNIEJSZE 10 PUNKTÓW,
CZYLI NAJWAŻNIEJSZE 10 PUNKTÓW,
JAK SPOKOJNIE PRZEPROWADZIĆ REMONT.
1. REMONT - MOJE NOWE ŻYCIE
2. ZABEZPIECZ SIĘ, CZYLI JAK OSŁONIĆ POWIERZCHNIĘ
3. Z DEKORATOREM CZY BEZ?
4. CZEKAM I CZEKAM, CZYLI JAK I GDZIE ZAMAWIAĆ MEBLE I DODATKI
5. CO MOŻE (ALE NIE MUSI) ZMAJSTROWAĆ EKIPA REMONTOWA
6. REMONTOWAĆ W ZGODZIE Z SĄSIADAMI
7. JAK NIE DAĆ SIĘ NABRAĆ, CZYLI FINANSE
8. NA CZYM OSZCZĘDZAĆ, A NA CZYM NIE WARTO, CZYLI FINANSE 2
9. JAK SPRAWDZIĆ RZETELNOŚĆ FIRMY LUB EKIPY?
10. ZRÓB TO SAM, CZYLI NIE WSZYSTKO TRZEBA ZLECAĆ
poniedziałek, 6 kwietnia 2015
Trasa z historią, czyli bosko i z refleksją przemierzamy przez PRAWDZIWĄ dżunglę
Dwie Trasy w Wietnamie przemierzyć należy, jeśli tylko mamy pojazdy swoje lub wynajęte. Pierwszą z nich polecą Państwu wszyscy globtroterzy, bo jest ona na każdej liście “To Do” tych, którzy przemierzają ten kraj. Drugą polecą Państwu koledzy prowadzący ulubiony program wszystkich mężczyzn, panowie z Top Geara.
Dziś o trasie numer 1, czyli tym, co pozostało ze szlaku Ho Chi Minh.
Licząca ponad 3000 kilometrów pozostałość szlaku, to kręta droga, która biegnie górami, przy granicy Laosu. Spora jej część leży na terenach parków narodowych, a do tego na wysokościach, na których powietrze jest rozrzedzone, a roślinność przybiera gigantyczne kształty. Człowiek nie ma tu szans. Teoretycznie…
Szlak Cho Hi Minh powstał podczas wojny wietnamskiej (nazywanej tu wojną amerykańską) i nie był drogą, a systemem dróg, liczącym 16.000 kilometrów i biegnącym wzdłuż wschodniego Wietnamu, Laosu i Kambodży. Siatka stworzona przez komunistów na zlecenie wodza, Ho Chi Minha, miała za zadanie dostarczania pomocy walczącym z ziem państw sympatyzujących oraz rekrutowania do armii komunistycznej ochotników z południa. Drogi, biegnące przez gęstą i mokrą dżunglę budowane były najpierw przez żołnierzy i ochotników, a kiedy Ci poszli na front, rekrutowano dziewczęta w wieku licealnym, które “dobrowolnie” pracowały kilofami przy przekuwaniu się przez roślinność i skały.
Dżungla w tym rejonie jest tak gęsta, że amerykańskie ataki powietrzne celowały w “pustkę”, a na jednego zabitego Wietnamczyka przypadało aż 100 zrzuconych bomb, czyli równowartość 140.000 dolarów. Słaba ekonomia. Pozorna neutralność Laosu powodowały, że Jankesi nie mogli robić nalotów na ich terytorium, a to właśnie tamtędy biegły główne szlaki dostawcze. Armie komandosów zaś nie miały wstępu do dżungli wietnamsko-laotańskiej, bo temu sprzeciwiała się opinia publiczna w Ameryce. A reelekcja ważna rzecz. Dlatego zaatlantyckie dowództwo nie skąpiło środków na wynalazki, które pozwolą zneutralizować pozytywne dla komunistów działania szlaku. Rozsiewali chmury przy użyciu jodku srebra i wymyślili miksturę podobną do mydła, która zrzucona do dżungli z samolotów miała rozpuszczać glebę i zamieniać ją w błoto.
A tymczasem komuniści w połowie lat sześćdziesiątych przerzucali szlakiem 30 ton zaopatrzenia i pożywienia dziennie. Tysiące ludzi rekrutowano do Wietkongu, a ci docierali do Hanoi właśnie drogami przez dżunglę. Przemierzenie szlaku z północy na południe, które na początku wojny zajmowało aż 6 miesięcy zostało po latach skrócone do tygodnia.
Wszystko to spowodowało, że szlak Ho Chi Minh znacznie przyczynił się do wygrania wojny przez północny Wietnam. Został także nazwany przez Jankesów - już post factum - jednym z największych osiągnięć inżynierii wojskowej XX wieku.
Wiem, że to co wyżej to trochę nie tematyka bloga, ale historia Wietnamu - ta najświeższa - jest tak fascynująca, jak przerażająca. Amerykanie, którzy jeszcze do niedawna byli tu wrogami, teraz znów są nacją pożądaną. Dzieciaki już na wstępie pytają, czy jesteśmy “Amerikans”, a dorośli nie krzywią się na hasło “I love New York”.
Z samego szlaku niewiele zostało, bo drogi niewielkie, a ich mnogość nie do opanowania. Większość z powrotem pochłonęła dżungla. W latach siedemdziesiątych jednak powstała normalna, przejezdna droga na wschodzie Wietnamu, którą można poruszać się do dziś. A warto się nią “poruszyć”, bo widoki są nieziemskie. My przemierzyliśmy odcinek, który prezentuję poniżej. Około 250 kilometrów mgły, zieleni, świeżego powietrza, chłodu i kompletnego braku cywilizacji (Nie licząc samej drogi. I nas na szerszeniu.)
A na wysokościach - takich prawdziwych wysokościach, gdzie powietrze rozdziera gardło - pogoda zaczęła się psuć...
Cały czas kręciliśmy głowami, jak człowiek mógł przedrzeć się przez tak gęsto skoncentrowaną roślinność, przez takie dywany zieleni? Takie widoki to jedna z tych rzeczy, które pozwalają nam wrócić do szeregu.
No, nie wszystkim. Bo człowiek wciąż stara się ujarzmić dżunglę. A pisząc ujarzmić, mam na myśli zniszczyć. Południowy odcinek trasy kończy się bowiem kilometrem wypalonych drzew, wykarczowanej i zwęglonej zieleni (zdjęć nie zamieszczam). Wszystko to plądrowane jest po to, żebyśmy potem mieli błyszczące produkty w naszych lodówkach i łazienkach. Dlatego lepiej uważać na to, co kupujemy. Bo nieświadomie przyczyniamy się często do wyginięcia gatunków zwierząt, których żałujemy, widząc ich zdjęcia w wieczornych wiadomościach. Giganci ekonomiczno-produkcyjni, głośno i wizerunkowo zaangażowani w akcje prospołeczne, po cichutku przyczyniają się do kryzysów żywnościowych i mordu zwierząt (i dzieci!!!). Proszę mieć to zawsze z tyłu głowy. I zawsze na końcu próbować wracać do natury i firm, które szanują to, co robią, tych którzy to robią i tych, którzy kupują.
Jedna refleksja na koniec. Podczas naszych dwóch wizyt w południowej Azji spotkaliśmy wielu weteranów wojen, nie tylko tej wspomnianej powyżej. Niektórzy służyli w Afryce, niektórzy w Ameryce Południowej, byli też tacy z konfliktów europejskich. Wniosek z tych spotkań jest jeden. Wojna sieje spustoszenie w życiu przegranych i w głowach wygranych. Ucieczką wygranych, których spotkaliśmy zawsze była religia lub alkohol, fanatycznie nauczali lub zacięcie pili. Spotkaliśmy Norwega, który walczył z ramienia NATO w Kosowie i od kilkunastu lat, za spory żołd, podróżuje po świecie. Został w zeszłym roku ściągnięty do Tajlandii na cykl wykładów dla kolegów z szeregów, którzy targani wojennymi wspomnieniami uciekli w alkohol i narkotyki, “bawiąc się” na tropikalnych plażach. Pięćdziesięcioletni Norweg opowiadał nam o życiu na walizkach, pięknych miejscach, pasji kolarskiej, swojej roli mentora dla tych zagubionych. Opowiadał nam to sącząc drugą butelkę drogiego czerwonego wina…
Następny wpis bardziej optymistyczny i z pięknymi zdjęciami. Wietnam nie przestaje nas zadziwiać.
Dziś o trasie numer 1, czyli tym, co pozostało ze szlaku Ho Chi Minh.
Licząca ponad 3000 kilometrów pozostałość szlaku, to kręta droga, która biegnie górami, przy granicy Laosu. Spora jej część leży na terenach parków narodowych, a do tego na wysokościach, na których powietrze jest rozrzedzone, a roślinność przybiera gigantyczne kształty. Człowiek nie ma tu szans. Teoretycznie…
Szlak Cho Hi Minh powstał podczas wojny wietnamskiej (nazywanej tu wojną amerykańską) i nie był drogą, a systemem dróg, liczącym 16.000 kilometrów i biegnącym wzdłuż wschodniego Wietnamu, Laosu i Kambodży. Siatka stworzona przez komunistów na zlecenie wodza, Ho Chi Minha, miała za zadanie dostarczania pomocy walczącym z ziem państw sympatyzujących oraz rekrutowania do armii komunistycznej ochotników z południa. Drogi, biegnące przez gęstą i mokrą dżunglę budowane były najpierw przez żołnierzy i ochotników, a kiedy Ci poszli na front, rekrutowano dziewczęta w wieku licealnym, które “dobrowolnie” pracowały kilofami przy przekuwaniu się przez roślinność i skały.
Dżungla w tym rejonie jest tak gęsta, że amerykańskie ataki powietrzne celowały w “pustkę”, a na jednego zabitego Wietnamczyka przypadało aż 100 zrzuconych bomb, czyli równowartość 140.000 dolarów. Słaba ekonomia. Pozorna neutralność Laosu powodowały, że Jankesi nie mogli robić nalotów na ich terytorium, a to właśnie tamtędy biegły główne szlaki dostawcze. Armie komandosów zaś nie miały wstępu do dżungli wietnamsko-laotańskiej, bo temu sprzeciwiała się opinia publiczna w Ameryce. A reelekcja ważna rzecz. Dlatego zaatlantyckie dowództwo nie skąpiło środków na wynalazki, które pozwolą zneutralizować pozytywne dla komunistów działania szlaku. Rozsiewali chmury przy użyciu jodku srebra i wymyślili miksturę podobną do mydła, która zrzucona do dżungli z samolotów miała rozpuszczać glebę i zamieniać ją w błoto.
A tymczasem komuniści w połowie lat sześćdziesiątych przerzucali szlakiem 30 ton zaopatrzenia i pożywienia dziennie. Tysiące ludzi rekrutowano do Wietkongu, a ci docierali do Hanoi właśnie drogami przez dżunglę. Przemierzenie szlaku z północy na południe, które na początku wojny zajmowało aż 6 miesięcy zostało po latach skrócone do tygodnia.
Wszystko to spowodowało, że szlak Ho Chi Minh znacznie przyczynił się do wygrania wojny przez północny Wietnam. Został także nazwany przez Jankesów - już post factum - jednym z największych osiągnięć inżynierii wojskowej XX wieku.
Wiem, że to co wyżej to trochę nie tematyka bloga, ale historia Wietnamu - ta najświeższa - jest tak fascynująca, jak przerażająca. Amerykanie, którzy jeszcze do niedawna byli tu wrogami, teraz znów są nacją pożądaną. Dzieciaki już na wstępie pytają, czy jesteśmy “Amerikans”, a dorośli nie krzywią się na hasło “I love New York”.
Z samego szlaku niewiele zostało, bo drogi niewielkie, a ich mnogość nie do opanowania. Większość z powrotem pochłonęła dżungla. W latach siedemdziesiątych jednak powstała normalna, przejezdna droga na wschodzie Wietnamu, którą można poruszać się do dziś. A warto się nią “poruszyć”, bo widoki są nieziemskie. My przemierzyliśmy odcinek, który prezentuję poniżej. Około 250 kilometrów mgły, zieleni, świeżego powietrza, chłodu i kompletnego braku cywilizacji (Nie licząc samej drogi. I nas na szerszeniu.)
A na wysokościach - takich prawdziwych wysokościach, gdzie powietrze rozdziera gardło - pogoda zaczęła się psuć...
Cały czas kręciliśmy głowami, jak człowiek mógł przedrzeć się przez tak gęsto skoncentrowaną roślinność, przez takie dywany zieleni? Takie widoki to jedna z tych rzeczy, które pozwalają nam wrócić do szeregu.
No, nie wszystkim. Bo człowiek wciąż stara się ujarzmić dżunglę. A pisząc ujarzmić, mam na myśli zniszczyć. Południowy odcinek trasy kończy się bowiem kilometrem wypalonych drzew, wykarczowanej i zwęglonej zieleni (zdjęć nie zamieszczam). Wszystko to plądrowane jest po to, żebyśmy potem mieli błyszczące produkty w naszych lodówkach i łazienkach. Dlatego lepiej uważać na to, co kupujemy. Bo nieświadomie przyczyniamy się często do wyginięcia gatunków zwierząt, których żałujemy, widząc ich zdjęcia w wieczornych wiadomościach. Giganci ekonomiczno-produkcyjni, głośno i wizerunkowo zaangażowani w akcje prospołeczne, po cichutku przyczyniają się do kryzysów żywnościowych i mordu zwierząt (i dzieci!!!). Proszę mieć to zawsze z tyłu głowy. I zawsze na końcu próbować wracać do natury i firm, które szanują to, co robią, tych którzy to robią i tych, którzy kupują.
Jedna refleksja na koniec. Podczas naszych dwóch wizyt w południowej Azji spotkaliśmy wielu weteranów wojen, nie tylko tej wspomnianej powyżej. Niektórzy służyli w Afryce, niektórzy w Ameryce Południowej, byli też tacy z konfliktów europejskich. Wniosek z tych spotkań jest jeden. Wojna sieje spustoszenie w życiu przegranych i w głowach wygranych. Ucieczką wygranych, których spotkaliśmy zawsze była religia lub alkohol, fanatycznie nauczali lub zacięcie pili. Spotkaliśmy Norwega, który walczył z ramienia NATO w Kosowie i od kilkunastu lat, za spory żołd, podróżuje po świecie. Został w zeszłym roku ściągnięty do Tajlandii na cykl wykładów dla kolegów z szeregów, którzy targani wojennymi wspomnieniami uciekli w alkohol i narkotyki, “bawiąc się” na tropikalnych plażach. Pięćdziesięcioletni Norweg opowiadał nam o życiu na walizkach, pięknych miejscach, pasji kolarskiej, swojej roli mentora dla tych zagubionych. Opowiadał nam to sącząc drugą butelkę drogiego czerwonego wina…
Następny wpis bardziej optymistyczny i z pięknymi zdjęciami. Wietnam nie przestaje nas zadziwiać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)