środa, 26 czerwca 2013

Hot mobile, czyli wędrujący kaloryfer

Przekładamy kaloryfer. Ze ściany po lewej, na ścianę po prawej. W sumie, móżna nawet zaryzykować stwierdzienie, że z salonu do kuchni. Grzejnik zostanie przeniesiony, bo bez większego sensu zabiera miejsce za kanapą. Jest za to krótki, więc zabiera jedynie 1/2 miejsca. Druga połowa to po prostu przerwa.
Wymyśliliśmy więc, że przeniesiemy grzejnik na sąsiednią ścianę, o którą obecnie oparte jest wielkie lustro. Lustro przejdzie wtedy do sypialni lub zostanie oparte o grzejnik.


Do tego jeszcze zmnieniamy format kaloryfera z poziomego na pionowy. A na koniec jego kolor, z białego na... no właśnie, tu zaczyna się problem. Na czarny czy na stalowy?

Mamy do wyboru dwie firmy. Pierwsza jest polska i nosi nazwę Instal Projekt, a jej dzieło to grzejnik Tubus. Prezentacja grzejników poniżej:





Opcja, która wchodzi w grę z grzejników Tubus to czerń lakierowana, czyli w połysku. Prezentuje się następująco:



A tak wygląda drugi pretendent do miana grzenika "na Emilce" (od nazwy ulicy, gdzie mieszkamy). To surowy, stalowy Charleston firmy Zehnder. Reprezentant Niemiec.



No i teraz jest ambaras, bo my chcemy oba naraz :) Pisząc konkretnie, nie oba, ale nie wiemy na który się zdecydować. Maciek jest za czarnym, ja za stalą przecieraną. Do czarnego przenuje mnie trochę pochodzenie, czyli naklejka "Wyprodukowany w Polsce". 
Cenowo grzejniki prezentują się bardzo podobnie. Niemiec jest akurat w promocji i wychodzi o 100 zł taniej od Polaka. I jest od ręki. Cenowo zresztą jest trochę przerażająco, bo wychodzi, że na ogrzanie 1m2 pokoju trzeba wydać 100zł. Na szczęście  taką sumę, jednorazowo :) 

No i jak Państwo myślą: stalowy czy czarny? I gdzie najlepiej, najtaniej kupić takie gorące buł.. kaloryfery?

piątek, 21 czerwca 2013

Posrebrzane żyto czy Złote Kłosy, czyli ździebko o farbach. Again.

jeśli Państw czytali ostatnie posty, to zapewne Panstwo wiedzą, że JA CZYTAŁAM około tygodnia temu książkę "Łowcy Milionów", będącą zbiorem wywiadów ze zwycięzcami konkursu na "Przedsiębiorcę Roku", organizowanym przez polski oddział Ernst&Young. I jednym z nagrodzonych był prezes Śnieżki, producenta farb, który m.in. wprowadził tę markę do hipermarketów budowlanych, podnosząc tym ich sprzedaż. Ale jak się okazuje, nie tylko tym.
Prezes Piotr Mikrut tłumaczy bowiem, że do kobiet należy "mówić" z opakowań inaczej niż do mężczyzn:
"Piotr Mikrut: Od kilku lat zaczęła się moda na kolory. Najpopoularniejsze są odcienie żółtego i beżu. W branży nie posługujemy się jednak nazwą <żółty>.
Gazeta Wybrocza: Tylko?
P.M.: Żółty to dla nas <słoneczny poranek> albo <złote kłosy> itd. Chodzi o to, żeby wywołać emocje. Można pomalowac pokój na czerwono, a można go pomalować <bukietem róż>. To zupełnie inaczej brzmi. (...) Teraz, gdy ściany są już kolorowe, to ten kolor po pewnym czasie się nudzi.
G.W.: Komu się nudzi?
P.M.: Żonie się nudzi. bo jak mowiłem, to kobiety najczęściej wybierają kolory farb. Tak wynika z naszych badań.
G.W.: Czyli reklamy farb kierowane są do kobiet?
P.M.: Nie do końca. Przekaz musi być wyważony. Mężczyźni są nieco bardziej racjonalni w wyborach, a kobiety bardziej emocjonalne. Przekaz reklamowy powinien więc zawierać część racjonalną i emocjonalną. Część racjonalna będzie mówiła o tym, jaką farba ma wydajność, że dobrze kryje, dobra jest relacja jakości do ceny. Dla kobiet jest ważne, że farba ładnie się nazywa, dobrze się kojarzy, fajnie wygląda.
Mamy kolekcję "Barwy natury". Nazwa odwołuje się do emocji. Za tym jednak od razu idzie komunikat, że zawiera teflon, czyli jest bardziej odporna na zabrudzenia, ma określoną wydajność, krycie, odporność, zmywanie itd."

Mnie to nie przekonuje. W każdym razie dużo bardziej przekonuje mnie ten teflon. Może mam męski mózg :)
Poniżej kilka kolorów, których nazwy kompletnie nic mi nie mówią. 


A piszę o tym dlatego - po raz drugi - że trwa okres malowania ścian (ciepło), więc bardzo często mam zapytania na mailu, czy jesteśmy w stanie wykonać naklejkę w kolorze "Ukrytych pragnień", "Namiętnego pocałunku" albo "Figlarnego Różu". Więc szukam, co to za kolor, ten "Figlarny róż". I zdają sobie Państwo sprawę, co pojawia się, wpisując taką frazę w wyszukiwarkę Google'a...
Stąd mój cichy pisk do producentów farb - minimum odniesień do rzeczywistości w nazwach! Odwołując się do cytowanej kolekcji "Barw Natury": więcej "Malinowych ogrodów" i "Jesiennych jarzębin", mniej "Wiatru południa", "Wieczornej rosy" i "Zapachu lata".
Czy wiedzą Państwo, jakimi realnie kolorami są trzy ostatnie wymienione? Proszę nie sprawdzać, czekam na pomysły!

wtorek, 18 czerwca 2013

Powrót, czyli "I'll be back"

Tym hasłem z Terminatora komunikuję, że jesteśmy w Polsce i wracamy od spraw lotniskowych do domowych. Nie jest łatwo, choć tym razem pogoda nas rzeczywiście rozpieszcza. jest nawet cieplej niż w Chorwacji, ale na pewno kilka stopni zimniej niż w Rzymie. Optymalnie.

Kapitalne jest również to, że wróciliśmy do wyremontowanej sypialnie. Co miało zostać wstawione, zostało wstawione (łóżko), co miało wyjechać - wyjechało (komody). Co prawda pokój ten przypomina trochę jedną ze stron w katalogu IKEI na 2013 rok (stąd wciąż brak zdjęć), ale właśnie teraz zaczyna się najprzyjemniejszy - i na szczęście tańszy - etap przystrajania. Dodatki. 
Zaczniemy od lampy. 
Lampy w sypialni nie mieliśmy nigdy. Takiej dużej, podłogowej, z prawdziwego zdarzenia. Były lampki na komodach, były nawet kolorowe lampiony, jednak przy wszystkich tych niewielkich elemetach wystroju po prostu trudno czytać.

fot. z naszego wczorajszego spaceru - biblioteka w centrum Warszawy.

Dlatego wróciliśmy do pomysłu sprzed lat, czyli  wygiętej lampy Arco. Oczywiście oryginał kosztuje krocie, stąd poszukiwania "lampy inspirowanej". Swoją drogą sformułowanie "przedmiot inspirowany... i tu nazwa oryginału" weszło już oficjalnie na strony polskich sklepów internetowych. pamiętam, że jeszcze dwa lata temu takie bezpośrednie podejście do temamu nie było na porządku dziennym. Nie wymieniało się nazwy przedmiotu, który "zainspirował". Po prostu prezenttowało się produkt, a klient i tak wiedział, o co chodzi. teraz, nawet w niezłych e-sklepach można znaleźć podpisy o chińskich interpretacjach europejskiej myśli twórczej. Przyznaję, jestem zdziwiona, widocznie dawno nie zaglądałam. 

No, ale... Poszukujemy inspiracji, jak poniżej:

Wydaje mi się, że oryginał kosztuje ok. 7500zł, choć niełatwo znaleźć go w polskich sklepach internetowych. Inspiracje znalazłam w serwisie Nokaut już za niecałe 400zł.
Skala trochę mniejsza i nóżka inna, ale ani nie posiadamy sypialni wielkości Wersalu ani nóżka nie będzie w miejscu widocznym, a za komódką.
Szukając jednak "inspiracji lampą Arco" natknęłam się na zamiennik z Leroy Merlin i nie wiem, czy nie bedzie to lepszy wybór. Chociaż tu też odnajduję delikatne ślady "inspiracji"...

piątek, 14 czerwca 2013

MLIJEKO, czyli poranny rytuał

Pisałam tuż po przyjeździe, że wynajęliśmy dom z mieszkańcami. No, może nie dom, ale taras/ogród na pewno.
Koty się mnożą. Liczba porannych "gapiów" waha się od czterech do dziewięciu. Stan na dziś, na porannym mlijeku, to sześć (widać, że czarny z jednym szarym to koty "wymienne"):



Czarny kot to Kulawiak, bo jest przetrącony. Mały biało-szary to Dziabąg, bo kiedy się go zbyt długo głaszcze to - co tu dużo pisać - dziabie! Mamy też Pirata (jeden z szarych), bo prawe ucho ma obgryzione, a prawe oko się nie otwiera do końca.
Jednak moim ulubionych pchlakiem jest E.T., zwana przeze mnie Itioszką. Itioszka przyszła do nas jako pierwsza i jako pierwsza mnie też codziennie wita. Rytuał wygląda tak, że po przebudzeniu się, od razu otwieram drzwi na taras/ogród, a następnie idę umyć twarz. Kiedy wracam zastaję taki widok:


Genezy imienia E.T. nie muszę chyba tłumaczyć. Itiosza jest przezabawna, chociaż nie daje się głaskać. Najczęściej siedzi na schodach przed wejściem do domu, pomiędzy moim krzesłem, a miseczką na mlijeko, of course.





czwartek, 13 czerwca 2013

Dubrownik, czyli co udało nam się uchwycić...

...bez ludzi.
Czekanie na chwilę, kiedy uliczki nie będą zapachane turystami lub na sekundę, kiedy ktoś nie przebiega przed obiektywem troszkę trwało. Ale chyba się opłacało, bo patrząc na zdjęcia wygląda to jak zapomniane mityczne miasto. Dobrownik bajkowy jest, ale opuszczony, za nic! :)








 

środa, 12 czerwca 2013

Domek na emeryturę.

Ot, takie malutkie coś...




Cavtat, czyli cisza i spokój

Cavtat leży ok. 15 kilometrów na południe od Dubrovnika. I te 15 kilometrów robi kolosalną różnicę.
Wczoraj udaliśmy się 15 kilometrów na północ, do starego białego miasta, jednak jego urodę przyśmiła fala turystów, którzy skutecznie zasłaniali średniowieczne cegły. W Dubrovniku wytrzymaliśmy ponad godzinę, choć plany były ambitne, całodniowe.
Wróciliśmy do naszej liczącej 2000 mieszkańców mieściny z malowniczą przystanią. Cavtat, choć geograficznie dzieli go niewiele od większego, starszego brata, jest klimatem o lata świetlne od niego oddalony. Jest tu cicho i "odpoczywająco". W porównaniu do okolic Dubrovnika, zaryzykowałym nawet stwierdzenia, że Cavtat jest intymny i nienachalny.
Miasteczko składa się z dwóch części - jedna to zatoka, przystań, port. Druga - historia na górze, troszkę przypominająca włoskie i greckie opowieści. Mnóstwo pustostanów i zieleni, za to niewielu ludzi, krążących po zaułakach o szerokości jednego metra. Cavtat to także 3 hotele i 2 bary-dyskoteki. Chyba niewiele, jak na Chorwację :) Za to sporo kompletnie pustych plaż, mikrozatoczek z ciepłą wodą i bezlitosnymi plażowymi kamieniami. Akurat zajmujemy jeden z ostatnich domów w zabudowie, więc mamy do tego morskiego schronienia ok. 100 metrów.
No i jest tu dużo naszych sąsiadów zza zachodniej granicy. Najczęściej zadawanym pytaniem tego wyjazdu stało się "Sprechen sie deutsch?". Nein.




Dziś wrzucę jeszcze zdjęcia z Dubrovnika.Choć ciężko było je robić, zatykając jednocześnie uszy :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...