niedziela, 22 lutego 2015

Battambang, czyli miasto o zabawnej nazwie...

...ciekawej architekturze, dobrym jedzeniu, miłym klimacie...
Wymieniać dalej?



Zacznę może od samej nazwy Battambang i legendy, która się z nią wiąże. Battambang to języku Khmerów “zaginiony kij”. Ów kij należał do pewnego pastucha, który pewnego dnia odkrył, że dzięki niemu może kontrolować zachowanie swojego stada. Jeden gest sprawiał, że krowy stawały się posłuszny, szły tam, gdzie chciał, spały. Od czasu tego odkrycia pastusze życie stało się bardzo wygodne. Stało się też jednak nudne, bo pastuch stwierdził, że skoro może wpływać na zwierzęta, dlaczego nie wpłynąć na ludzi i uczynić ich sobie podległymi. Powoli właściciel cudownego kija zjednywał sobie kolejnych podwładnych aż stał się królem swojego narodu. Przepędził wówczas panującego króla wraz z rodziną i sam (no, z kijem) objął rządy. Przepowiednia dla nowego króla głosiła jednak, że nie porządzi długo. Zostanie zdetronizowany przez mnicha, który przybędzie na białym koniu. Od tej pory samozwańczy król zaczął się obawiać. Jego obsesja pogłębiała się i pewnego dnia postanowił wezwać wszystkich mnichów z królestwa na dwóch. 
Niedaleko w górach zamieszkiwał syn obalonego króla, który w wieku młodzieńczym postanowił się przyłączyć się do pokojowej grupy, noszącej pomarańczowe szaty. W dniu wydania dekretu wzywającego mnichów do stolicy zachorował. Choroba była ciężka, jednak rozkaz króla ważniejszy. Mnich wędrował więc powoli do miasta, przystając co jakiś czas z braku sił. Podczas jednego z postojów spotkał człowieka, który ulitował się nad chorym, dał mu schronienie, a nad ranem podarował nawet swojego konia, aby ten nie musiał przebywać drogi pieszo. Mnich dosiadł rumaka i w cudowny sposób odzyskał siły, zdążając na dzień przyjęcia mnichów przez króla. 
Król, ujrzawszy przybysza na białym koniu, wpadł w popłoch. Zrozumiał, że przepowiednia właśnie zaczyna się spełniać. Chcą zapobiec katastrofie, złapał kij, uniósł dłoń do góry i wypowiedział rozkaz. Magia nie zadziałała. siły wyższe sprawiły, że przeznaczenie wzięło górę nad chciwością króla-pastucha. ten przestraszył się, usiekł czym prędzej z dworu i wyrzucił po drodze kija, który jego zdaniem stracił moc. 
Jednak tubylcy wierzą, że kij wciąż ma magiczną moc i ukryty jest jest gdzie na ziemiach należących do miasta Battambang. 




A teraz współcześnie. Battambang to drugie co do wielkości miasto w Kambodży i podobno ważnych ośrodek handlowy. Kiedy w wypożyczalni skuterów dano nam mapkę okolicy, ważnych punktem była na niej np. fabryka Pepsi. Jest tu także rzeka, którą zachwycają się autochtoni, jednak nie odkryliśmy w niej nic szczególnego, oprócz zapachu. Battambang ma za to trochę kolonialnej zabudowy, bardzo tanie jedzenie (ryż z dodatkami to wydatek 3 złotych), pyszna słodka kawa oraz sporo marketów z nieziemskimi owocami. nie warto jednak siedzieć w samym battambangu lecz wypożyczyć skuter i jechać, gdzie nas oczy poniosą. Każdy kilometr trasy kryje w sobie prawdziwe perły. Ogromne usypy, czerwone drogi, złote świątynie, posągi Buddy pod samo niebo, pola spalone słońcem i to co od zawsze najbardziej urzeka w Kambodży, dzieci ciekawe turystów. Zwiedzając okolice miasta zaczynamy wierzyć, że magia wciąż działa…


















wtorek, 17 lutego 2015

Pomysł na okleiny, czyli przenosimy się z Azji do Europy

Ale tylko na moment. A za sprawą fajnego materiału z Madame Figaro, który prezentuje okleiny na meble, niekoniecznie użyte tak, jak instrukcja przykazuje. Wklejam zdjęcia, bo urzekają. Pomiędzy Francją a estetyką istnieje jednak znak równości.






poniedziałek, 16 lutego 2015

Wszystkie nasze czworonożne, czyli tam, gdzie nigdy nie jesteś sam

Podróżując po krajach południowej Azji, należy mieć świadomość, że nawet jeśli wynajmujemy prywatne mieszkanie, dom lub bungalow, nigdy nie będziemy ich jedynymi lokatorami. Będą nam tu towarzyszyć gekony, myszy (w skrajnych przypadkach szczury), komary, karaluchy, mrówki. A na zewnątrz wierne psy i leniwe koty.
Takich mieszkańców naszego domku mieliśmy na Koh Rong Samloem w Kambodży.











czwartek, 12 lutego 2015

Kiedy dzieciaki szykują się do szkoły, czyli raport rok później

Już raz publikowaliśmy post o prawie tym samym tytule. Dokładnie rok temu i dokładnie z tej samej wyspy. co ciekawe, nawet jedna bohaterka jest ta sama.
Na zdjęciach poniżej, w czerwonej piżamce, mają Państwo Ka. Ka ma 12 lat i kiedy robiliśmy te zdjęcia miała jeszcze półtorej godziny do wybicia szkolnego dzwonka. W zeszłym roku Ka uczyła mnie tańca Khmerów. W tym roku pokazywała nam jak rysować. 



Prawie wszystkie dzieci w wiosce mają jednosylabowe imiona. Ka, Kin (druga dziewczyna na zdjęciach), Kij, Pot, Do. Wyjątkiem jest chłopiec o imieniu Pepsi i dziewczyna o równie zachodnim imieniu, czyli Lily, nasza bohaterka z poprzedniego roku. Lily pamiętała nas, co przyjęliśmy z nieskrywanym wzruszeniem. 
Nasza nauka rysunku skończyla się z chwilą wyjęcia aparatu. Jednak technologia bardziej porusza dzieci niż klasyczne sztuki piękne. Dziewczęta od razu przejęły kontrolę nad maszyną.




Z jednej strony dobrze, że Ka i Kin zawładnęły aparatem, z drugiej trochę szkoda. Bateria w aparacie w tempie ekspresowym uległa wyczerpaniu, a zdjęć godnych publikacji tyle, co powyżej :)
A nieco później mieliśmy już większe zgromadzenie i... zawody w skakaniu na skakance! Tym razem pięć dziewcząt (Ka, Kin, Kij, Pot i Kasia) oraz dwóch Panów (Do i Maciek) prześcigało się w fantazyjnych sposobach skoku oraz w liczbie podskoków. Napiszę nieskromnie, wygrałam. Jako nagrodę dostałam laurkę od Ka, która zakochała się w mojej skakance.



Fajny dzień, szkoda że ostatni tutaj. 

PS Podaję jeszcze linki do wpisów z poprzedniego roku z Koh Rong Samloem i do zdjęć z cudnymi dzieciakami.
http://dekornik.blogspot.com/2014/02/nasze-popoudnia-czyli-kiedy-dzieciaki.html
http://dekornik.blogspot.com/2014/02/ka-czyli-od-szczegou-do-ogou.html

Raj utracony czy raj odnaleziony?

Oto jest pytanie…


Jesteśmy na naszej wyspie, na którą planowaliśmy powrót od 10 miesięcy. Możemy Już wyjawić, że wyspa nazywa się Koh Rong Samloem, a zatoczka, do której po raz drugi dobrnęliśmy to M’Pay Bay, czyli w języku Khmerów po prostu “23”. Ta niewielka mieścina jest rajem na ziemi. Niezmąconym przez cywilizację, pełnym dzieci, budujących mężczyzn i gotujących kobiet. Teoretycznie samowystarczalna, oprócz codziennych dostaw owoców i ryżu z pobliskiego miasta portowego. 
Piszę teoretycznie samowystarczalna, ponieważ w praktyce rdzenni mieszkańcy M’Pay Bay nie chcą żyć sami. Chcą turystów. Swoje marzenia o wielkiej turystyce w wiosce wysnuli na podstawie prostego równania: TURYŚCI = PIENIĄDZE. Rzeczywiście, w naszym małym raju pojawiła się większa grupa turystów niż rok temu. Są trzy nowe tzw. guesthouse’y, czyli domy, w których można wynająć pokoje. Wszystkie nowe gościnne domy należą do przybyłych tu Europejczyków: Anglików i Francuzów. Anglicy i Francuzi przybyli tu także w poszukiwaniu swojego raju, jednak ich raj to raj nowoczesny. Postawienie kilku niezłych bungalowów, na środku terenu bar (koniecznie okrągły), muzyka chillout (tak to się pisze?), niewielka restauracja z daniami w cenach wyższych niż te w centrum Warszawy. Przeżyliśmy taki raj w zeszłym roku na wyspie Koh Lipe w Tajlandii i nasze życie na Koh Lipe trwało 24 godziny. Nie wytrzymaliśmy tej kuszącej klubo-chilloutowo-europejskiej aury.
Mieszkańcy M’Pay Bay chcą tej aury. Jednak nie radzą sobie z nią, nie wiedzą z której strony ugryźć ofiarę. Kiedy odjeżdżaliśmy stąd 12 miesięcy temu, tubylcy budowali swoje guesthouse’y lub przebudowywali własne domy tak, aby udostępnić część powierzchni przyjezdnym. Ceny miały być konkurencyjne, bo za europejski bungalow należy tu zapłacić przynajmniej 20 dolarów za noc, w khmerskim domu można było mieszkać już za 7 dolarów. W tym roku jednak nie widzimy żadnego miejsca do wynajmu. Tutejsze guesthouse’y zamieniły się z powrotem w normalne domy mieszkalne, zresztą zbyt duże dla jednej rodziny. Dlatego na parterze zamiast łóżek postawili regały i zrobili sklepy. W każdym jest ok. 40 produktów: kawa, ciastka, alkohol. Wszystko, co się nie psuje, a czego europejczycy mogą potrzebować. Ale kawa jest też w barze, alkohol jest też w barze, a miska ciastek jest w cenie drinka.
Po stronie europejskiej widzimy znaczną rozbudowę, po stronie Khmerów usilne próby nadgonienia. Żaden ich biznes się nie rozrósł, a wiele zwinęło. 
Khmerowie nie narzekają i opowiadają nam, jak na wyspie było przed miesiącem, kiedy to zaroiło się od przyjezdnych. W Europie i Stanach był wtedy okres poświąteczny i wszyscy wzięli sobie dwa tygodnie urlopu, aby uciec od zawiei i śniegu. Przyjechali tu. Czasem kupowali w niewielkich sklepach, czasem jedli w tutejszych kantynach. Codziennie można ich za to było zobaczyć w okrągłych barach, codziennie leżakowali w pobliżu wynajętych bungalowów. 

Na środku wioski powstaje ogromna, dwupiętrowa budowla. Zapytaliśmy 15-letniej Do, prowadzącą jedną z kantyn, co powstanie z tej spektakularnej konstrukcji na planie koła. Bar. Na wzór europejski. Buduje go chłopak stąd, aby turyści przychodzili także do niego. Po co kolejny bar, pytamy. “On teraz nie ma pieniędzy i jest tutaj.” - odpowiada Do - “Ale jak zarobi, to się stąd wyprowadzi.” Jak widać, nasz raj nie jest rajem dla wszystkich. 










PS My też mieszkamy z “zachodnich” bungalowach, należących do byłego inżyniera marynarki wojennej, Richarda. Ta “ostoja spokoju” na uboczu wioski była pierwszą na wyspie i - jak opowiada Richard - wszyscy mieszkańcy M’Pay Bay, pomagali mu karczować dżunglę i stawiać domki. Richard zatrudnia jedynie lokalsów, także takich, którzy po angielsku znają ok. 5 słów. W barze, na podeście siedzą tu całe khmerskie rodziny z małymi dziećmi i psami. Dogadanie się czasem bywa trudne, ale uśmiechów przy tym sporo.
Jednak w tym roku Richard stracił prawo do użytkowania tej ziemi. Postawił już nowy zespól bungalowów Big Moon, w samym środku wioski. Ceny są wyższe, a klimat prysł. Przynajmniej obsługa została ta sama, tutejsza.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...