Właśnie się odbyły. Nie byłam, wiadomo, ale śledziłam relację w Marie Caire Maison, która cyklicznie publikowała słabej jakości zdjęcia i niewielkie opisy tego, co zobaczyła. Ich relacja podzielona jest na części, które chyba odpowiadają sektorom utworzonym na targach. Maison Et Objet to francuskie targi z dwudziestoletnią tradycją. Brawo dla organizatorów za wytrwałość, brawo za strategię rozwoju, brawo za rozmach, z jakim kreują co roku tę najważniejszą imprezę dekoratorską.
Zdjęcia z tego roku jednak nie powalają. Wyłuskałam kilka, zaserwowanych przez dziennikarzy MCM, jednak tylko jeden projekt spodobał mi się bardzo. Forma meblarska zmierza do uproszczenia, wszystko staje się lżejsze, ma mniej zagięć i szyć. Nóżki do sof stają się coraz cieńsze, a półki lewitują. To akurat dobrze, szczególnie jest mieszkamy w niewielkiej przestrzeni. Odciąża wnętrze. Znacznie lepiej postawić geometryczną kozetkę na cienkich raciczkach niż jednego z Ludwików. Chociaż lubię Ludwiki.
Einstein mówił, że wszystko powinno być tak proste, jak może być. Ale nie prostsze. Dlatego z lekką obawą patrzę na serwowany design, bo może się tak zdarzyć, że za kilka lat ktoś przyniesie kijek od szczotki do zamiatania i wszyscy wpadną w ekstazę. Nie róbmy sobie tego. Szczególnie duże firmy powinny stać na straży wszystkiego, co kreuje gusta kupujących. Najlepszym (choć niestety z lekka negatywnym) przykładem jest IKEA, która w swojej kolekcji PS umieściła ławeczkę gimnastyczną z metką, która zawierała o jedno zero za dużo.
Poniżej najlepsze projekty ze zdjęć Macie Claire Maison:
I kolekcja, która mnie zachwyciła, żeli współpraca firm Diesel i Seletti. Kosmiczny obiad i maszyny, czyli dwie serie bardzo fajnych projektów, bardzo pomysłowo przedstawionych. Jestem antyfanką pierwszej marki, ale tu nie posunęli się za daleko. Jest to zabawne i użytkowe. Ciekawe, czy jakość gwarantuje Seletti...?
I jeszcze dla przeciwwagi meble made in Cambodia. Jest taka ulica w Phnom Penh, z której zabrałabym wszystko. Piękne drewno, ogromne płyty bez cięć, piękne lekkie gięcia (jak?), a jako deser: wszystko to ręczna robota. Pokażę jeszcze Państwu za kilka dni mapę, gdzie czego szukać w Phnom Penh - gdzie znajdziemy ulicę z meblami, gdzie króluje rattan.
Uwaga, znikamy na kilka dni. Przemieszczamy się na naszą rajską wyspę, na której byliśmy rok temu. Nie ma tam internetu zasięgu komórkowego, a nawet przez większość dnia prądu. Jest pusta plaża, dzieciaki, społeczność, która - oprócz telewizora - nie chce mieć nic wspólnego z cywilizacją.
wtorek, 27 stycznia 2015
K jak Kambodża, czyli Klucz do serca Azji
Pojechać gdzieś pierwszy raz i pojechać gdzieś drugi raz to dwa różne razy. Oczywiste.
poznawać coś pierwszy raz i poznawać coś drugi raz to też dwa rożne uczucia. Pierwszy raz się zakochujemy, drugi raz kochamy naprawdę. Albo i nie.
No i ta Kambodża (ech, Kambodża) wywołuje we mnie jednak słodko-gorzkie uczucia. Jest z nią trochę tak, jak z chłopakami, którzy stawiają dziewczynie kolorowe drinki, a potem muszą wyrabiać nadgodziny. Drinki to w Kambodży słońce, uśmiech, zawołanie “Tuk-tuk, sir?”, tanie życie, śliczne dziewczyny. Nadgodziny to… nadgodziny, które wyrabiają wszyscy mieszkańcy tego pięknego kraju, bez wyjątku. Bo w Phnom Penh, w którym właśnie jesteśmy dzień pracy trwa od 14 do 20 godzin.
Poznaliśmy wczoraj dziewczynę o imieniu Neat. Neat pracuje w hotelu, zaraz obok naszego hostelu. Poznaliśmy ją przy okazji składania prośby o udostępnienie hasła do hotelowego internetu, bo nasz - hostelowy - działał kiepsko. Za be`interesowane udostępnienie hasła obiecałam, że zajrzymy do niej wieczorem. Zajrzeliśmy. Rozmowa wywiązała się czterogodzinna. Okazało się, że Neat urodziła się niedaleko granicy z Wietnamem, w niewielkiej mieścinie,która nazwy nie sposób zapamiętać. Dziewczyna chodziła do szkoły podstawowej i rozpoczęła średnią. Skończyła jedynie dwie klasy, bo podczas trzeciego roku musiała wyjechać w poszukiwaniu pracy, aby pomagać rodzinie. Pojechała do stolicy. Znalazła tam pracę w hotelu, bo Phnom Penh jest miastem przejezdnych turystów. Teraz Neat ma 24 lata i nie ma szans na lepszą pracę. Brak ukończenia szkoły średniej skutecznie odcina jej dostęp do lepiej płatnego zajęcia, np. jako menadżerki hotelu. Neat mieszka ze swoją siostrą, która jest od niej o 11 lat starsza, w niewielkim mieszkaniu nieopodal miejsca pracy. Siostra - najstarsza z czworga dzieci - jest praczką. Młodsza nie pogrzebała nadziei o edukacji. Chodzi na lekcje francuskiego, ale jeszcze wstydzi się mówić. I nie lubi Francuzów, bo są opryskliwi. Ale brzmią pięknie. Skoro nie można mieć dyplomu, trzeba przynajmniej znać języki. Za rok Neat będzie znała z dobrym stopniu angielski i francuski, czyli więcej niż większość jej rówieśników w Polsce. I nadal, przychodzą rano i wychodząc późno w nocy będzie zarabiać 130 dolarów. Na drinki nie wystarczy.
Proszę zobaczyć, co znalazłam na straganie z materiałami. Nie mam dłużej złudzeń.
I ostatnią fotkę publikujemy dla naszych rodzin. Że żyjemy, wciąż jesteśmy biali, że jemy i że nie schudliśmy jeszcze znacznie, choć czekolada kosztuje krocie.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Dodam jeszcze tylko, że jeśli będą się Państwo zastanawiać kiedyś,które miasto w Kambodży zobaczyć, to od razu krzyczę: Siem Reap, nieopodal którego znajduje się cud średniowiecznego świata, czyli Angkor Wat. Jest to miasto urokliwe, z żółtym powietrzem i drzewami chylącymi się ku strumieniowi, biegnącego środkiem miasta. Phnom Penh (stolica) to miasto zatłoczone, szare, głośne i kompletnie bez smaku, zapachu, uczucia. No i szerokim łukiem omijać Sihanoukville, chyba, że ktoś gustuje w piwie, głośnej muzyce i oglądaniu przerażającej różnicy (we wszystkich wymiarach) między "nami" a "nimi".
Ale patrząc tak generalnie, tak globalnie i na ogół: jest to przecudowny kraj. U mnie to jednak miłość.
niedziela, 25 stycznia 2015
W jak Wietnam, czyli wielofunkcyjne kompendium wojażera
Kilka przydatnych uwag ad. podróży do Wietnamu.
1. Waluta
- w Wietnamie płaci się w Dongach. 1 dolar to ok. 21.000 Dongów. Wymiana amerykańskiej na wietnamską walutę jest zatem najszybszą opcją jaką znam, żeby stać się milionerem. Wystarczy 48 dolarów i kantor.
Nie należy za to płacić dolarami, bo Wietnamczycy przeliczają ją według standardów z poprzedniego roku, czyli 1 dolar to 20.000 Dongów. Więc przykładowy masaż, kosztujący ok. 160.000 dongów będzie nas kosztował - niesprawiedliwie - 8 dolarów.
2. Wiza
ZAWSZE załatwiamy wizę w Warszawie, jeśli lecimy bezpośrednio do jednego z wietnamskich miast. Tzw. visa on arrival jest tu możliwa, ale nigdy nie wiadomo, na jaką kolejkę się trafi. Kiedy rok temu zawitaliśmy tu z Tajlandii, czekaliśmy na wizę ok. 60 minut. Przed nami było 7 osób. Podczas tego lądowania, widzieliśmy kolejkę liczącą ok. 70 osób. Czas oczekiwania można przeliczyć.
Na szczęście byliśmy wyposażeni we wpis do paszportu, odebrany w naszej stolicy. Ambasada Wietnamu mieści się na Wilanowie, na niewielkiej ulicy Resorowej. Teoretycznie otwarta jest pięć dni w tygodniu, praktycznie w piątek nie ma co przychodzić. Czas przyjmowania gości: 9.00-12.00. Teoretycznie także istnieją dwie drogi wyrobienia wizy. Droga standard, kiedy to czeka się na wizę pięć dni roboczych. I droga express, czyli mija 1-2 dni i mamy, co chcieliśmy. W praktyce jednak druga opcja nie istnieje. Jest na piśmie, owszem (nawet wywieszona kartka w okienku informuje o takiej opcji), ale w mowie jej nie ma. Jedynie co nam pozostaje, to a) czekać, b) namawiać i prosić. A uprosić się da. Choć pan nieubłaganie kręci głową w prawo i w lewo, to jednak przeprawia datę odbioru na kilka dni wcześniej niż planowano. I tak mowa (nasza) zmienia się w pismo. Historia zatacza koło.
3. Koszt życia
Najpierw wynajem pokoju. Tu wachlarz cenowy jest chyba szerszy niż sam Mekong. Możemy wynająć pokój już za 6 dolarów (szczególnie w niewielkich miastach jest to klasyczna cena) aż do 30 dolarów. Ta ostatnia cena to koszt sporego pokoju z balkonem, dwoma łóżkami, dużą łazienką. Do tego w dużym mieście jak Hanoi czy Sajgon. Cena, która jednak warto zapłacić to 12 dolarów w małym mieście i 15-20 dolarów w dużym. Przyzwoitość mamy wtedy w standardzie.
W Sajgonie polecamy dom Liema, naszego gospodarza. Mały pokój można wynająć za 16 dolarów, duży (taki z balkonem właśnie) za 25 dolarów. Łazienka - jedna na dwa pokoje.
Zjeść można za 1 dolara. Zupa Pho lub ryż z dodatkami powinny tyle właśnie kosztować na ulicznym straganie. I - dodam - jest to jedzenie bezpieczne. Jeśli tylko nie przesadzimy z chilli.
Polecam także wietnamskie masaże. W Polsce nie korzystam, bo drogo. Tu masaż kosztuje od 120.000 dongów (6 dolarów) do 200.000 dongów (10 dolarów) za 90 minut pełnego relaksu. W ogóle salony piękności w Wietnamie to cudowne historie prosto z kosmosu. Warto skorzystać, chociażby po to, żeby usłyszeć jak głośno potrafią chrapać nie najsmuklejsze Wietnamki podczas skrobania pięt. Poezja.
Elektronika tańsza jest w całej Azji, więc jeśli chcemy sprawić sobie prezent i kupić nowy komputer lub tablet, zaczekajmy do wylotu w krainy orientu.
Ubrania. Kolejna zwrotka poezji. Podróbki jak z elementarza, ale trafia się prawdziwa sztuka. Stragany uginające się od bawełny. W oczach mieni się od kolorów, wzorów i cen. Wszystko to oczywiście produkowane jest w fabrykach, o których wspominałam, jednak pamiętajmy, że kupując na miejscu, pieniądze za zakup idą na ryż, a nie na marketing.
4. Jedzenie.
Jak pisałam, jedzenie w Wietnamie jest bezpieczne. Nie przeraża nas to przygotowywane na ulicy, na które sanepid nawet nie chciałby spojrzeć. Najczęściej jest bardzo smaczne, niedrogie i nie powoduje skutków ubocznych. Musimy jednak pamiętać o kilku zasadach:
- Nie pij za dużo podanej wody. Bo do jedzenia zawsze podawana jest woda/herbata. I należy pić niewiele, małymi łyczkami. Jak w Ajurwedzie :)
- Nie przyprawiaj i nie staraj się wietnamskiego jedzenia uczynić tajskim (czyt. wypalającym przełyk). Chilli zawsze stoi obok talerza, ale to nie znaczy, że trzeba robić z niego użytek.
- Nie obserwuj i nie naśladuj autochtonów. Mają inną kulturę jedzenia i inne przyzwyczajenia. Maczają mięso w mieszance chilli i czosnku, ale to nie znaczy, że nam pyzozjadaczom ze środkowej Europy ujdzie to na sucho.
- nie jedz mielonek. Jeśli jesteś fanem mięsa nie decyduj się nigdy na to a la mortadela. Zawsze wybieraj kurczaka albo płat naturalnie wyglądającej wołowiny. Albo zrezygnuj z tego w ogóle. Wszystkim wyjdzie na zdrowie, zaręczam :)
- wybieraj miejsca, gdzie gotują całe rodziny. Bo to oznacza, że właściciele też to jedzą. A jeśli mama daje jedzenie swoim dzieciom, nie może być niedobre (czyt. zepsute).
- nie jedz niczego, maczanego w głębokim tłuszczu. Ani ryżu, ani warzyw (słynne danie Morning Glory), ani nawet słodyczy. Kosztuj, ale nie zjadaj całej porcji. są to dania zabójcze dla naszych żołądków.
5. Czego się wystrzegać.
- Picia z lokalsami. Wiem, że zaczynam mocno, ale lokalni panowie są bardzo przyjacielscy i zawsze zapraszają obcojęzycznych panów (nie panie) do stołu. Jednak po pierwsze, nie ma o czym rozmawiać, bo Wietnamczycy nie znają angielskiego kompletnie. Po drugie, mimo braku tematu, trudno wstać od stołu, bo panowie z powrotem szarpią przybysza i nie chcą go żegnać. Maciek doświadczył, Maciek radzi uważać.
- Taksówek i polecanych hoteli. Lepiej wziąć autobus (jeśli mamy siłę i wybór) i samemu poszukać schronienia. Wietnamczycy, mimo mikroskopijnej znajomości angielskiego są bardzo mili i zawsze na tyle, na ile potrafią pomogą przybyszom. Pokażą, na którym przystanku należy wysiąść, którędy dojść do dzielnicy hoteli lub gdzie zjeść (wszędzie). Wskazane przez taksówkarzy hotele nie są złe, ale jeśli chcemy poczuć odrobinę orientu, warto zadbać o to samemu. Wszystkie wskazane przez taksówkarzy miejscówki to europejska klasa niższa.
6. Co na pewno zastaniemy na miejscu
- Karaoke. Nie ma bata, żeby idąc przez miasto w piątkowy wieczór nie było słychać potwornie fałszujących Wietnamczyków. Nie krępują się kompletnie brakiem talentu i zawsze, kiedy śpiewają do ekranu telewizora, otwierają na oścież okna, a głośniki ledwo wytrzymują decybele. Nasze uszy zresztą też.
- Celine Dion i George Michael. W knajpce, na ulicy, w salonie masażu codziennie usłyszymy dwie piosenki w instrumentalnym wykonaniu wietnamskim: “My heart will go on” - tytanikowy szlagier kanadyjskiej szansonistki Celiny oraz podstawowa piosenka obcojęzycznych wesel, czyli “Careless Whisper” wielkiego George’a M. Warto znać słowa.
- Taylor Swift. Ta blondwłosa Amerykanka, znana mi jedynie z pokazów Victoria’s Secret to hit tutejszych ziem. Reklamuje lody (chyba legalnie), salony fryzjerskie, bary, przypinki do włosów i kantory (raczej nielegalnie). Chyba zacznę słuchać, skoro taka gwiazda…
- Niedogadanie o cenę. Wietnamczycy dogadują się manualnie. Na pytanie “How much?” zawsze dostajemy odpowiedź w “palcach”. I tak pokazanie nam czterech palców przez sprzedawcę może oznaczać: a) 4 dolary, b) 40.000 dongów (2 dolary), c) 400.000 dongów (20 dolarów). Warto mieć przy sobie kartkę lub smartfone’a, żeby napisać i pokazać, którą z ww. sum możemy zapłacić. Chociaż to też nie zawsze skutkuje, a pomyłka(!) bywa bolesna.
- Toyoty. Tak, ta marka samochodów. Wietnamczycy po prostu jeżdżą Toyotami. Kropka.
- Dziwne formy transportu publicznego, a dokładniej autobusów międzymiastowych. Jak to ładnie skwitował kiedyś Forest Gump "You never know what you'll gonna get.", czyli nigdy nie wiesz, na co trafisz. My ostatnio jechaliśmy takim:
- Toyoty. Tak, ta marka samochodów. Wietnamczycy po prostu jeżdżą Toyotami. Kropka.
- Dziwne formy transportu publicznego, a dokładniej autobusów międzymiastowych. Jak to ładnie skwitował kiedyś Forest Gump "You never know what you'll gonna get.", czyli nigdy nie wiesz, na co trafisz. My ostatnio jechaliśmy takim:
7. Co przywieźć, jako pamiątkę lub prezent.
- Wietnamską kawę. Koniecznie. Takiego smaku nie ma nigdzie. Przed samym wyjazdem z Polski kupiłam specjalnie, dla porównania, woreczek kawy z Peru i z Sumatry. Nie ma startu. Kawa wietnamska jest bardzo słodka i mocna (“Hmmm… czysta robusta.” - zdiagnozowała moja przyjaciółka i znawczyni kawy, Ana). Nie trzeba dodawać cukru - co świetnie komponuje się z większością diet - i nie trzeba dodawać mleka, bo sam smak kawy jest tak dobry i słodki, że nie należy go niczym zmiękczać. Choć Wietnamczycy - jeśli się ich nie uprzedzi przy zamawianiu filiżanki, krzycząc “No milk, no sugar!” - nawet tę kawę potrafią zamienić w kleik. W Wietnamie są dwie firmy, produkujące kawę Trung Nguyen i Highlands Coffee. Obie posiadają swoje kawiarnie w większych miastach i obie są polecane przez mieszkańców.
- Ciastka z durianem, czyli słodycze z najgorzej pachnącym owocem na świecie (wg. oficjalnej skali). Przetworzony durian, zamknięty we francuskim cieście już tak intensywnie nie pachnie, za to obficie posłodzony i zmielony jest boski! To moje nowe uzależnienie i nie wiem, jak obędę się bez tych ciastek w Polsce. Zaczniemy je sprowadzać, jak kawę…
- Materiały. Można je spotkać piękne i niedrogie, ale trzeba poszukać. Każdy utożsamia południową Azję z targowiskami, gdzie bele materiału wygrzewają się w słońcu niczym koty na dachach, ale to nieprawda. Nie na wszystkich targach znajdziemy tkaniny, nie każde stoisko jest im w pełni dedykowane. Trzeba poszukać, popytać, pokręcić się troszkę. Ale warto, bo od kolorów zakręci nam się w głowie. Osobom słabiej decyzyjnym odradzam zanurzanie się w sklepach z materiałami, stracą cały dzień i wszystkie pieniądze.
(De)Gradacja ogólnoświatowa, czyli luksus, status, przymus
Przemieszczamy się w stronę Kambodży, po Mekongu. Wynajęliśmy tzw. speed boat i z prędkością światła płyniemy po brunatnej rzece, aby dobić do sąsiedzkiej stolicy, Phnom Penh. Z nami w kabinie czworo Koreańczyków (wszyscy śpią), Australijczyk (śpi), leciwy Niemiec (zwiedza). I my, jako Ci, którzy robią zdjęcia (Maciek) i piszą (ja).
Nasz krótka wizyta w Wietnamie dobiega końca, jednak wrócimy tu za 2 miesiące. Cały nasz wyjazd trwa aż trzy miesiące, więc podczas ostatnich 30 dni zamierzamy przemierzyć Wietnam od góry (Hanoi) do dołu (znów Sajgon i nasz gospodarz Liem, który mniej więcej w tym czasie bierze ślub z uroczą Thuy).
Dużo można by mówić i pisać o Azjatach. Że są niscy, pracowici, uśmiechnięci, zaradni, przekupni, honorowi. Generalnie zwykło się uważać, że po prostu są inni od reszty świata.
I tu pojawia się dokument, który wyemitowała całkiem niedawno norweska telewizja Aftenposten “Sweatshop. Dead cheap fashion” (zdjęcie powyżej). Zobaczyłam o nim artykuł kilka dni temu na którymś z francuskich serwisów, obejrzałam i do tej pory nie mogę przestać oglądać. Dokument jest o wyprawie trójki czołowych modowych blogerów z kraju na północy Europy do azjatyckiej fabryki, gdzie obywatele Kambodży szyją obrania dla firm Wallmart i H&M. Historia utkana jest bardzo zgrabnie - najpierw Norwegowie poznają jedną z zatrudnionych w fabryce dziewcząt, 25-letnią Sokty i zaproszeni, nocują u niej w domu, który ma wielkość - jak zauważyła blondwłosa niewiasta - norweskiej łazienki. Niewyspani blogerzy zostają następnie przetransportowani do fabryki, gdzie mają przepracować jeden dzień, tak jak zatrudnieni w niej ludzie. Jeden dzień to dla nich sporo i zgodnie twierdzą, że jeszcze nigdy nie słyszeli o tak monotonnej pracy. Za swoje pierwsze godziny pracy dostają standardowe wynagrodzenie, czyli 3 dolary amerykańskie, które wystarczają im na zakup jedzenia. Szczoteczki do zębów są już poza ich finansowym zasięgiem. I tak powoli blogerzy przesiąkają warunkami życia w Kambodży, słuchają mocnych opowieści autochtonów, poznają realia pracy w tym kraju - fabryce. Ich pierwotne wypowiedzi “Ci ludzie są do tego przyzwyczajeni.”, “Przynajmniej mają pracę.” lub “Każdy jest stworzony do czegoś innego.” zamieniają się w jeden wspólny głos “Ci ludzie są tacy sami, jak my!”. I to jest prawda, proszę Państwa. Azjaci są tacy sami, jak my. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Różnimy się jedynie życiem.
PS 1 Kiedy publikuję ten wpis jesteśmy już w stolicy Kambodży. Cudowna dziewczyna z baru obok naszego hostelu użyczyła nam hasła do Wi-Fi, a ja obiecałam jej, że za to dobro, jeszcze tego samego wieczora zawitamy do niej. Zawitaliśmy, rozmawialiśmy. Ona też dostała propozycję pracy w fabryce. Ale o jej historii napiszę w poniedziałek...
PS 2 Jeśli znają Państwo angielski i chcą obejrzeć wspomniany dokument, można to absolutnie legalnie uczynić pod tym linkiem:
piątek, 23 stycznia 2015
Wietnamski świat, czyli inne kształty, kolory, smaki
W Wietnamie wszystko ma posmak pikantny. W Wietnamie wszystko ma odcień żółtawy. W Wietnamie wszystko ma kształt uśmiechu.
Dziś chyba nasz ostatni dzień z krótkich odwiedzin południowego miasta Sajgon. Do Wietnamu wracamy jeszcze w marcu, na dłuższą wyprawę, która będzie przemieszczać się od północy aż na południe. Jutro będziemy przemieszczać się za to w stronę kambodżańskiej stolicy Phnom Penh. Najpierw autobusem, potem łodzią po rzece Mekong.
Póki co, zostajemy w Sajonie jeszcze jeden wieczór, który spędzamy do późnych godzin nocnych z kolejnymi przybyszami w naszym domu. Nasz gospodarz, Liem, wynajął całkiem niedawno dom od swojej cioci i zrobił w nim pokoje gościnne. Cztery pokoje, dwa większe z balkonami i dwa mniejsze, bez balkonów. Jeden z mniejszych zajmujemy my. Dziewczyna Liema pomalowała pięknie ściany, każdy pokój ma swoje indywidualne malowidło, choć wszystkie przedstawiają drzewa, krzewy, ptaki. W naszym pokoju jest najładniejsze, stąd wybór. Poza tym kolor ściany idealnie pasuje do tego, którym pomalowana jest ściana w naszym salonie, więc gdyby nie temperatura i twarde łóżko, czulibyśmy się jak w Warszawie...
Spacerując na mieście i mijając budki z gazetami, wciąż patrzyła na mnie piękna dziewczyna z okładki pisma Her World. Nie wytrzymałam, kupiłam i pokazuję Państwu tę dziewczynę, okładkę, cała sesję. Sesja jest nadzwyczaj piękna, jednak trąci dla mnie lekkim okrucieństwem (choć nie wiem, czy to dobre słowo). Oglądając, odczuwam dysonans poznawczy - piękne stroje z wielką biedą w tle. Brawo za realizację, bo klasa, ale... serio? Podobno moda to sztuka, a w sztuce granice są przesunięte. Ale... serio?
Dziś chyba nasz ostatni dzień z krótkich odwiedzin południowego miasta Sajgon. Do Wietnamu wracamy jeszcze w marcu, na dłuższą wyprawę, która będzie przemieszczać się od północy aż na południe. Jutro będziemy przemieszczać się za to w stronę kambodżańskiej stolicy Phnom Penh. Najpierw autobusem, potem łodzią po rzece Mekong.
Póki co, zostajemy w Sajonie jeszcze jeden wieczór, który spędzamy do późnych godzin nocnych z kolejnymi przybyszami w naszym domu. Nasz gospodarz, Liem, wynajął całkiem niedawno dom od swojej cioci i zrobił w nim pokoje gościnne. Cztery pokoje, dwa większe z balkonami i dwa mniejsze, bez balkonów. Jeden z mniejszych zajmujemy my. Dziewczyna Liema pomalowała pięknie ściany, każdy pokój ma swoje indywidualne malowidło, choć wszystkie przedstawiają drzewa, krzewy, ptaki. W naszym pokoju jest najładniejsze, stąd wybór. Poza tym kolor ściany idealnie pasuje do tego, którym pomalowana jest ściana w naszym salonie, więc gdyby nie temperatura i twarde łóżko, czulibyśmy się jak w Warszawie...
Spacerując na mieście i mijając budki z gazetami, wciąż patrzyła na mnie piękna dziewczyna z okładki pisma Her World. Nie wytrzymałam, kupiłam i pokazuję Państwu tę dziewczynę, okładkę, cała sesję. Sesja jest nadzwyczaj piękna, jednak trąci dla mnie lekkim okrucieństwem (choć nie wiem, czy to dobre słowo). Oglądając, odczuwam dysonans poznawczy - piękne stroje z wielką biedą w tle. Brawo za realizację, bo klasa, ale... serio? Podobno moda to sztuka, a w sztuce granice są przesunięte. Ale... serio?
Subskrybuj:
Posty (Atom)