Wyrwaliśmy się na 3 dni do Pizy i Florencji. Maciek akurat miał urodziny, trafiły się bilety w pięknej cenie, więc postanowiliśmy skorzystać z okazji i uciec na weekend. Uciec od remontu, braku czasu i wiosny (już w sumie lato, prawda? :)
Piza jest piękna. Każdy spodziewa się piękna po Florencji, ale po jej mniejszej sąsiadce spodziewamy się jedynie dziwnej, przekrzywionej wieży. Piza jednak urzeka szeroką rzeką i wąskimi ulicami. To nie jest miasto turystyczne, to miasto studenckie, co można śmiało przełożyć na przymiotnik "tanie". Kawa 1 euro, lody 2.50 euro, w przeciwieństwie do Florencji, w której - w centrum - trudno znaleźć mroźne pyszności za mniej niż 4 monety. Piza jest tak niedroga, że nie ma nawet sensu wynajmować mieszkania z aneksem kuchennym, tu po prostu NAPRAWDĘ wszyscy jedzą na mieście, marketów brak.
Pierwszego dnia usiedliśmy z Maćkiem nad brzegiem rzeki (Arno), na murku, z którego widać połowę panoramy miasta i… zamilkłam. A kiedy Maciek zapytał po kilku minutach nad czym tak myślę, odpowiedziałam: "Pasę oczy" :) Bo Piza ślicznym, normalnym, urokliwym, studenckim, tanim, lokalnym, psim i kocim miasteczkiem jest. Polecam.
Z kuchni "ichniejszej" polecam CECINĘ [czeczinę], czyli placek z mąki ciecierzycy, oliwy z oliwek i wody. Co ciekawe, w restauracjach wkłada się ten placek pomiędzy dwa kawałki focacci, czyli... innego placka. Jedna taka kombinacja wystarczy jako duży podwieczorek dla dwóch osób.
Po przyjeździe jednak zastała nas przykra niespodzianka. Nawet nie tyle nas, co naszego kolegę, który opiekował się mieszkaniem. Na parterze budynku zatkała się rura, odplyw kuchenny, a my - jako mieszkańcy drugiego piętra - ucierpieliśmy chyba najbardziej. Kilka godzin akcji ratunkowej w wykonaniu Piotrka (kolegi) i teraz nasze modły, żeby klepka nie wstała. Bo szkoda byłoby oryginału...