wtorek, 31 grudnia 2013

Plaża i dżungla, czyli dwie skrajności w jeden dzień

Po pierwsze - cudownego 2014 roku. Bezstresowego, po myśli, pełnego małych i większych sukcesów we wszystkich pożądanych sferach. 

My naszego Sylwestra spędziliśmy w naszym B&B. Po tej stronie wyspy było cicho i czarno, nikt oprócz nas nie świętował nadejścia nowego roku, bo Tajowie posługują się kalendarzem chińskim. Co zabawne, kiedy spytaliśmy, kiedy obchodzą Nowy Rok i który to będzie rok z kolei, musiało upłynąć trochę czasu i odbyć się parę konsultacji zanim uzgodnili prawidłową wersję. 
Nasz ostatni dzień w roku upłynął pod kątem szukania idealnej plaży. Zaliczone. Prawie kompletnie bez ludzi, piękny piasek, niebieska woda. W ogóle wczoraj się wypogodziło. dwa pierwsze dni mieliśmy dość pochmurne, oczywiście jak na tutejsze warunki. Wczoraj słońce wygrało walkę z chmurami, co u mnie zaowocowało lekkim bólem głowy. Organizm nieprzyzwyczajony. 
Wczoraj także szukaliśmy wodospadów. W głębi wyspy jest ładna dziesięciometrowa kaskada, do której turyści raczej nie docierają, bo trzeba iść przez dżunglę prawie 2 kilometry. Nie ma taksówek, nie ma przewodników. Nie ma nawet strzałek, więc idzie się na tzw. czuja. Za głosem wody. Kiedy wychodziliśmy z lasu, napotkaliśmy grupę turystów. Cztery pary, które właśnie parkowały skutery, aby wybrać się na krajoznawczą przechadzkę. Spytali, czy właśnie stamtąd wracamy. Owszem. Czy wodospad jest wart zobaczenia? Owszem. Ale jeśli nie są Państwo pewni, możemy pokazać zrobione zdjęcia. Wyjęliśmy aparat, pokazaliśmy zrobione fotki. Czy daleko jest do wodospadu? Dwa kilometry? Tak przez dżunglę? Owszem. 
I tak grupa Rosjan, Niemców i Amerykanów stwierdziła, że zna już drogę, widziała efekt i chyba - jak mówi mój kolega - nie dodawało im się.  W każdym razie suma wysiłku i efektu nie wychodziła na plus. Ich strata. 









No i mieliśmy także wczoraj pierwszą lekcję yogi. Piszę "mieliśmy", bo pod moją prośbę podłączyła się także Jamajka, mieszkająca w miasteczku, a także jeden z Norwegów, których trzyosobowa grupa dołączyła wczoraj do hostelu. Wszystkie pozycje (asany) były mi znane, jednak jest to coś innego, kiedy ktoś patrzy na Ciebie, koryguje. Było zabawnie i mięśnie lekko bolą. Dziś lekcja druga. 

Nasze ćwiczenia stały się także małym show, bo ludzie z przybrzeżnych domów powychodzili, by nas zobaczyć. Myślę, że grupa będzie się powiększać. 

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Kosmetyki i jedzenie, czyli ma się Tajlandia czym pochwalić

Kosmetyki to tutaj rzecz dla mnie cudowna. W sklepach roi się od maści po 1zł, które mają jeden wspólny opis: "Idealny kosmetyk na bóle, lekkie uszkodzenia, rany, dolegliwości stawów, suchą skórę. Stosować zewnętrznie". I mamy tu maść małpią, maść wężówą, maść aloesową, maść tygrysią, maść kokosową i wiele innych. Skusiłam się na jedną (czerwona zakrętka).
Wciąż jednak szukam kosmetyków hand-made, bo specyfików para hand-made jest tu pod dostatkiem. Bez lorealowskich metek i opisów, bez maybellinowskich kampanii reklamowych. Za to owinięte folią i z nadrukiem w czerni i bieli. Jednak to wciąż nie to, czego szukam.
Jednak mamy od razu przy wyjściu z naszego B&B starszą parę, sprzedającą soki z ananasów, kokosów, cytryn. I obok wymienionych owoców stało kilka tubek, owiniętych folią i z przylepionymi nadrukami black & white. I pośród tych tub stała buteleczka po napoju energetyzującym. Na buteleczce była karteczka z ręcznie zapisaną karteczką. Na szczęście dziadek mówi (lekko) angielsku, więc byłam w stanie dowiedzieć się, że jest to ich wlasny olejek kokosowy o nazwie nadanej przez producenta "You know, for the sunburn!"! Wzięłam buteleczkę za 50 batów (5zł). Użyłam. Zakochalam się. 
Następnego dnia znów kupiłam butelkę, tym razme z zapytanie, czy pan ma olejku kokosowego więcej. Pokazał butelkę o pojemności 1 litra z przyciemnionym spodem, osadem. postanowiłam od razu: "Each day I will take a juice form you and a small bottle of coconut oil". Każdego dnia będę brała od starszej pary sok i buteleczkę oleju kokosowego. Jak tylko skończę pisać, biegnę na drugą stronę ulicy po moje "śniadanie". :)


No i jedzenie, ale każdemu, kto był w Tajlandii nie trzeba opisywać, jak wszystko pachnie tu curry, imbirem, trawą cytrynową, chilli, kokosem.
Obok nas (ale z drugiej strony) jest knajpka. Knajpka ma obecnie zawieszoną piękną girlandę z napisem "Happy New Years!". Knajpka, jak się dowiedzieliśmy, należy do pani, która ma czwórkę dzieci. jej mąż umarł ostatnio, pozostawiając jej i dzieciom to miejsce, farmę homarów (betonowy mały blok pomiędzy chatkami) oraz kuter do poławiania krewetek, który już prezentowałam na blogu, bo widać go z naszego pomostu. Otrzymując taką informację, człowiek podejmuje decyzję natychmiast: będzie to nasza ulubiona knajpka. Szczególnie, że jedzenie bardzo dobre, a i obsługa... urocza. Obsługuje nas zawsze około dziesięcioletni chłopiec, który jako jedyny mówi troszkę po angielsku. Maciek zapytał go wczoraj, jaka jest jego ulubiona zupa. Chłopczyk podrapał się po głowie, krzyknął do nas: "Poczekajcie, zapytam mamę!" i uciekł. Pojawił się po minucie i pokazał palcem na kokosowo-kurczakowy przysmak z imbirem i trawą cytrynową. Czyli swoją ulubioną zupę :)





Ying i Yang, czyli czarne i białe oblicze wyspy.

Może to nie ta filozofia, bo koh Lanta to buddyzm i islam, ale porównanie odpowiednie.
Dziś zrobiliśmy dzień zwiedzania. Pojechaliśmy na drugą część wyspy, aby przekonać się, czy cała Lanta jest takim spokojnym, rajskim miejscem. okazało się, że nie. 


Aby przybliżyć państwu geografię wyspy, zamieszczam poniżej mapkę. 


Z prawej strony jesteśmy my. W Lanta Town, na wschodzie, na dole. Cytując właścicielkę naszego B&B w tej części Lanta Town znają się wszyscy. Nie ma mowy o braku szacunku czy kradzieżach. Można zostawiać wszystko na wierzchu, łącznie z aparatem. Turyści docierają tu jedynie, by popatrzeć, przekonać się, że ich część wyspy jest bardziej rozrywkowa i odjechać. 
Bo zachodnia część bardziej rozrywkowa. Więcej tam targów, barów, straganów. Dłuższa plaża. Ale brak małp. które po naszej części zdarzają się na poboczu. 






Trafiliśmy na targ owocowo-warzywno-mięsny. Kupiliśmy kilka owoców, których nazw nie znamy, az pisowni autochtonów trudno wywnioskować. wszystkie do bólu słodkie. Dobre. 
Zahaczyliśmy także o przydrożny bar, gdzie stołują się jedynie kierowcy tutejszych taksówek, czyli tuk tuków. Za dwa dania z napojami zapłaciliśmy 13 złotych, a na pożegnanie wybiegł do nas właściciel. W jednej dłoni dzierżył coś pomarańczowego a drugą wymachiwał na nas. Ustami krzyczał. okazało się, że dostaliśmy na deser mandarynki. Obrane. Na drogę. 










Co ciekawe, właścicielka naszego B&B jest… instruktorką jogi. To już nasza trzecia instruktorka jogi w naszych wojażach, coś mnie chyba wzywa w tamte strony. No właśnie, bo do tego od kilku miesięcy zagłebiam się w Tradycyjną Medycynę Chińską i Ayurwedę, kto wie, może skorzystam z jej propozycji wspólnej lekcji. Teorię yogi, medytacji i medycyny mam opanowane, może to czas, aby przejść w końcu do praktyki, wychodzącej poza używanie kurkumy :)
Jak już wspominałam, właściciele i pracownicy tutaj są nad wyraz mili. Są bardzo tradycyjni, witamy się z nimi złączeniem dłoni jak do modlitwy i skinieniem głowy, jak do zgody. Nie mają profili na Facebooku, a ich strona internetowa (jeszcze) nie działa. Jedynie właścicielka (joginka) mówi po angielsku. Całe Old Times działa na pełnych obrotach zaledwie od kilku dni, ale w przyszłym miesiącu startują dwa nowe budynki, po drugiej stronie ulicy. Daliśmy im wskazówkę, aby umieścić swoje ogłoszenie na serwisie AIRBNB.com. Skorzystają. 

Mam taką zasadę na blogu, że albo piszę dobrze albo zabawnie (staram się) albo w ogóle. A o tym miejscu będę pisać dużo. :)

niedziela, 29 grudnia 2013

Tajlandia, czyli taka nibylandia

Ernest Hemingway napisał chyba w Ruchomym Święcie, jeśli dobrze pamiętam, że podróżować należy wyłącznie w osobą, która się kocha. Lub osobami, bo wliczamy w to też najbliższych, sprawdzonych przyjaciół. 
Amen. Wiedział Hemingway, co pisał, bo podróż na Koh Lantę - niewielką tajską wysepkę zajęło nam 48 godzin. Gdybym nie miała pełnego zaufania do osoby, z którą spędzam ten czas, gdybym nie miała całkowitego przeświadczenia, że cokolwiek się stanie, stanie się dobrze, to podróż ta mogłabym się przekształcić w maraton zmęczenia i narzekania. A było zabawnie. 

Najpierw lot - 14 godzin w samolocie czarterowanym przez biura Wezyr i Tui. radzę zaglądać na strony tych biur, w zakładki sugerujące, że możemy w nich znaleźć bilety lotnicze, bo to trafny sposób na znalezienie przepustki do ciepłego świata w niskiej cenie. Czartery nie zawsze są tak wygodne jak regularne loty, ale to tylko 14 godzin z życiorysu. Zdarzały mi się dłuższe niewygodne sytuacje :)

Potem podróż z lotniska do miasta na Phuket, największej chyba wyspy Tajlandii. Phuket to mekka ludzi resortowo-imprezowych. Mnóstwo hoteli, znane plaże, a w tym roku na Sylwestra sama Paris Hilton :) Jakkolwiek kusząco to brzmi, nie nasz klimat. 
Jeśli chodzi o transport publiczny w Tajlandii, to trzeba pamiętać o jednej rzeczy: zawsze się spóźnia. Nie są to moje słowa, jako rozpuszczonej turystki, ale słowa miłego młodego człowieka, który tak jak my czekał o godzinę dłużej na przystanku. To śmiałe stwierdzenie zostało skwitowane przez resztę oczekujących (tych minimalnie anglojęzycznych) skinieniem głowy, wnioskuję więc, że to jednak reguła. 
Drogi nieoświetlone, ruch lewostronny, stragany na poboczach. Półtorej godziny i znaleźliśmy się w zatłoczonym, rozgrzanym Phuket Town. Jeszcze na lotnisku pytaliśmy i w informacji i na przystanku (tych anglojęzycznych Tajów), czy znają hotele w naszym miejscu docelowym. Wszyscy, szczególnie osoby w Informacji, odpowiadały, że w Phuket Town hoteli jak na lekarstwo, bo nikt tam nie jeździ. Lekko wystraszeni, zaczęliśmy poszukiwania. Po 15 minutach spaceru mieliśmy już ok. osiem miejscówek na celowniku. jeśli w Phuket nie ma hoteli, to w Warszawie mamy próżnię!
Znaleźliśmy po godzinie niewielki hotelik w centrum - adresu nie podaję :) - i wyruszyliśmy coś zjeść. recepcjonistka w hotelu, która nie znała angielskiego, poleciła nam miejsce oddalone 10 minut piechotą, w prawą stronę. Jak to zrobiła bez znajomości wspólnego języka. Ach, proszę Państwa, dziewczyna była przygotowana. Wyjęła książeczkę obrazkową do nauki języka - takie rozmówki rajko-angielskie, tylko dla dzieci. I pokazywaliśmy sobie po kolei: 
MY: JEDZENIE, TURYŚCI (z sugestywnym znakiem przekreślenia na piersiach)
RECEPCJONISTKA: DZIESIĘĆ, ZNAK SKRĘTU W PRAWĄ STRONĘ. 

Miejsce okazało się nader zacne. Było to ogromne kłębowisko straganów, umieszczonych na planie kwadratu. Wielkości Hali Mirowskiej ( dla Warszawiaków). Żadnego turysty przy plastikowych stolikach z ceratami. Raj. 
Jak się okazało, raj także dla szczurów, bo po znalezieniu miejsca, zasiądnięciu do wyboru najpyszniejszej pozycji z menu, od razu zauważyłam przemykającego ratatuja. Przemykać to za dużo powiedziane, leniwie spacerujący był. Co zabawne, autochtoni e stolika obok zauważyli go pierwsi i obserwowali mnie, jak zareaguję na przybysza. Obserwowali z lekkim uśmiechem, dodam. ratatuje mi nie straszne ( z odległości dwóch metrów), więc uśmiechnęłam się, przyglądając się stworzeniu. Wyłapał to sprzedający i z wielkim hukiem przepędził gościa. Z wielkim hukiem i jeszcze większym uśmiechem. Ot, taka historyjka. 

Już bez towarzystwa ratatuja (choć widzieliśmy jeszcze jedną mysz, ale niej śmiała, a to bardziej zwinną) zjedliśmy pyszne zielone warzywa w sosie (o nazwie Morning Glory, mój wybór) i zupę, poleconą przez właściciela (nadal nie wiemy, jaką, więc nazwy nie podam). 

Stwierdziliśmy także zgodnie, że w Phuket Town mamy przyszłość i interes możemy przenosić. Tyle kasetonów, plandek, plakatów, reklam nie znajdziemy w Warszawie, a na pewno nie w Ostrołęce, z której pochodzi Maciek. Ciężko nam najpierw będzie z językiem, ale damy radę. 




Reasumując, Phuket Town to miasto… nieładne. Stąd nasza decyzja, że następnego ranka wypływamy promem na Koh Lantę. Tajowie bardzo zabawnie (dla nas) wymawiają nazwę Lanta, dodając do niej "o" na końcu. Stoją na brzegu, w porcie i krzyczą do turystów "Lantao? Lantao?" No, Lantao. No to wsiadamy. jedynie z dziesięciominutowym poślizgiem, o 8.40, zamiast o 8.30 wyruszyliśmy na Koh Lantę (dla Europejczyków), czyli na Lantao (dla miejscowych). Dwie godziny bezpośredniego połączenia na falach. Drogo, bo aż 1500 batów, co daje nam 150 zł. Można taniej, bo za 1000 batów (100 zł), ale wtedy płyniemy przez Koh Phi Phi [PI, PI], czyli w świecie kina będącą bezludną wyspą o rajskich plażach (film "Niebiańska Plaża)  z Leonardo di Caprio), w świecie rzeczywistym będącą zaś mekką niemieckobrzmiących turystów, z rajskimi resortami. Na Lantę był jeden prom, na Phi Phi wyruszało zaś sześć. To było dla nas wskazówką :)

Po dwóch godzinach perturbacji morskich, dotarliśmy na Lantao, Lantę, Koh Lantę ( nazewnictwo do wyboru). Stwierdziliśmy dużo wcześniej, bo jeszcze w Polsce, że podbijemy tę wyspę z partyzanta. Bez wcześniejszego zakwaterowania, transportu, znajomości. Słuszna to była decyzja.  po dojechaniu na bardziej znaną część wyspy, tę portową, wzięliśmy tzw. tuk tuka - pojazd składający się ze skutera (motoroweru) z doczepioną przyczepą, coś jak zautomatyzowana ryksza. Chłopak o imieniu Ja (nie znam pisowni) zawiózł nas na drugą stronę wyspy, do miasteczka Lanta Town. W trakcie podróży raz zgubił mapę i dwa razy zgasł mu silnik. Co ciekawe, takie sytuacje wprawiają Tajów jedynie w dobry nastrój, bardzo bawią ich takie drobne przeszkody. To chyba zasługa życia z promieniami słonecznymi. 



I dopiero na Lancie poczułam, że jestem na drugim końcu świata. Bo jest biednie i bajkowo. Turystów niewielu, dróg jeszcze mniej, reszortow - przepraszam, "resortów" - chyba brak. Jedynie miejsc "Bed&Breakfast". O nocleg zaczęliśmy pytać w sklepach. Jak się okazuje, w tym liczących chyba 500 mieszkańców, każdy sprzedawca zna kogoś, kto wynajmuje pokój. Najczęściej jeden. 
Ostatnim punktem wyprawy było sprawdzenie B&B Old Times Lanta. No i strzał w dziesiątkę, proszę tylko spojrzeć na nasz domek, na zdjęciach poniżej. Dodam, że kosztuje 90 zł noc. Ja zostaję. 













Pierwszy dzień upłynąl pod znakiem odpływu i zmąconego morza. Słońce przebijało się przez chmury, co jednak nie miało wpływu na temperaturę w okolicach 30 stopniu. 

Właściciele Old Times Lanta są przeprzeprzeprzeprzemili. Chyba poza Francescą z Mediolanu nie spotkałam tak miłych ludzi w swoim życiu. Są młodzi, weseli, częstują, pomagają, doradzają, choć trzy na cztery osoby nie zna angielskiego. 
Wieczór spędziliśmy na naszym prywatnym molo. Właściciele, widząc, że nie chcemy ruszać się z domku, przynieśli nam materać, narzutę, koc (wszystko nowe), a także ciasteczka własnego wyrobu i chińską hebratę. Jak już raz napisalam, ja zostaję. 


wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych Świąt, czyli rymowanka o poranku


Ciepłe Święta, szare Święta.
Kto z nas jeszcze śnieg pamięta?
Stuka renifer z łaniami
Po asfalcie kopytkami.
Trudne będzie to zadanie
Zaparkować cicho sanie.

Bezszelestnie wejść do domu,
Pod iglakiem kłaść co komu.
Dziś trzeba pomóc Świętemu
I zaśpiewać po naszemu.

Tak, aby zagłuszyć kroki.
Śmiać się aż rozbolą boki.
Tylko nie za głośno, panie.
Bo... spłoszymy dziadzi sanie!

(I zostanie na śniadanie!:)

Ściskamy Państwa bardzo mocno, ciepło, świątecznie i dekornikowo.
Niech te trzy dni będą tak ciepłe jak barszcz, tak kolorowe jak sałatka jarzynowa i tak słodkie jak makowce!



środa, 18 grudnia 2013

Jelenie dla psów, czyli grafiki takie, że "szczek, szczek"

Uwaga, jest akcja zacna! Na Allegro wyszła aukcja z grafiką na rzecz Fundacji Azylu pod Psim Aniołem. Do Azylu jeździliśmy już kilkakrotnie, w tym roku nie z karmą a z kocami na zimę dla czworonogów. Mam nadzieję, że właśnie są w użyciu :)
A teraz jest okazja przyozdobić ścianę świetną grafiką, a do tego wspomóc czworonogi. A na zimę im to szczególnie potrzebne. Jakie są warunki w schroniska może nie każdy widział, ale każdy wie. Dlatego warto przez Gwiazdką pomyśleć o wszystkich dwunożnych i czworonożnych, którym jest nieco gorzej niż nam. 

Lech Bator przeznaczył jedną ze swoich grafik. Grafika to nie to samo, co obraz, a obrazy wolę, bo pędzlem posługiwać się nie umiem. A poza tym trudniej kopiować, drukarką nie wyjdzie tak ładnie. Ale grafika tańsza, a do tego ta akurat wyjątkowa. Warto zajrzeć. 
Batora znam (nie osobiście), bo zdobi też ściany i oczywiście urzekają mnie jego jelenie :) Teoretycznie motyw oklepany (szczególnie z ludzkim tułowiem), ale ciągle wdzięczny. Wszyscy wiedzą, że do jelonków czuję miętę, a jeśli te jelenie działają dla dobra psów, to jeszcze lepiej.

Grafiki przeznaczone na aukcję prezentują się tak:

A to już obrazy i grafiki Batora z jeleniami. Tak jak Grecy krzyczeli "Chleba i igrzysk!", tak ja - patrząc na to, co poniżej - mogę krzyknąć: "Koloru i zwierząt!" Czego Państwu i sobie na tę zimę życzę. 








A to już mój ulubiony obraz. Jelenica i prasowalnica.  Pięknie by wyglądał przy plakacie z Dekalogu na naszej ścianie. 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...