Ernest Hemingway napisał chyba w Ruchomym Święcie, jeśli dobrze pamiętam, że podróżować należy wyłącznie w osobą, która się kocha. Lub osobami, bo wliczamy w to też najbliższych, sprawdzonych przyjaciół.
Amen. Wiedział Hemingway, co pisał, bo podróż na Koh Lantę - niewielką tajską wysepkę zajęło nam 48 godzin. Gdybym nie miała pełnego zaufania do osoby, z którą spędzam ten czas, gdybym nie miała całkowitego przeświadczenia, że cokolwiek się stanie, stanie się dobrze, to podróż ta mogłabym się przekształcić w maraton zmęczenia i narzekania. A było zabawnie.
Najpierw lot - 14 godzin w samolocie czarterowanym przez biura Wezyr i Tui. radzę zaglądać na strony tych biur, w zakładki sugerujące, że możemy w nich znaleźć bilety lotnicze, bo to trafny sposób na znalezienie przepustki do ciepłego świata w niskiej cenie. Czartery nie zawsze są tak wygodne jak regularne loty, ale to tylko 14 godzin z życiorysu. Zdarzały mi się dłuższe niewygodne sytuacje :)
Potem podróż z lotniska do miasta na Phuket, największej chyba wyspy Tajlandii. Phuket to mekka ludzi resortowo-imprezowych. Mnóstwo hoteli, znane plaże, a w tym roku na Sylwestra sama Paris Hilton :) Jakkolwiek kusząco to brzmi, nie nasz klimat.
Jeśli chodzi o transport publiczny w Tajlandii, to trzeba pamiętać o jednej rzeczy: zawsze się spóźnia. Nie są to moje słowa, jako rozpuszczonej turystki, ale słowa miłego młodego człowieka, który tak jak my czekał o godzinę dłużej na przystanku. To śmiałe stwierdzenie zostało skwitowane przez resztę oczekujących (tych minimalnie anglojęzycznych) skinieniem głowy, wnioskuję więc, że to jednak reguła.
Drogi nieoświetlone, ruch lewostronny, stragany na poboczach. Półtorej godziny i znaleźliśmy się w zatłoczonym, rozgrzanym Phuket Town. Jeszcze na lotnisku pytaliśmy i w informacji i na przystanku (tych anglojęzycznych Tajów), czy znają hotele w naszym miejscu docelowym. Wszyscy, szczególnie osoby w Informacji, odpowiadały, że w Phuket Town hoteli jak na lekarstwo, bo nikt tam nie jeździ. Lekko wystraszeni, zaczęliśmy poszukiwania. Po 15 minutach spaceru mieliśmy już ok. osiem miejscówek na celowniku. jeśli w Phuket nie ma hoteli, to w Warszawie mamy próżnię!
Znaleźliśmy po godzinie niewielki hotelik w centrum - adresu nie podaję :) - i wyruszyliśmy coś zjeść. recepcjonistka w hotelu, która nie znała angielskiego, poleciła nam miejsce oddalone 10 minut piechotą, w prawą stronę. Jak to zrobiła bez znajomości wspólnego języka. Ach, proszę Państwa, dziewczyna była przygotowana. Wyjęła książeczkę obrazkową do nauki języka - takie rozmówki rajko-angielskie, tylko dla dzieci. I pokazywaliśmy sobie po kolei:
MY: JEDZENIE, TURYŚCI (z sugestywnym znakiem przekreślenia na piersiach)
RECEPCJONISTKA: DZIESIĘĆ, ZNAK SKRĘTU W PRAWĄ STRONĘ.
Miejsce okazało się nader zacne. Było to ogromne kłębowisko straganów, umieszczonych na planie kwadratu. Wielkości Hali Mirowskiej ( dla Warszawiaków). Żadnego turysty przy plastikowych stolikach z ceratami. Raj.
Jak się okazało, raj także dla szczurów, bo po znalezieniu miejsca, zasiądnięciu do wyboru najpyszniejszej pozycji z menu, od razu zauważyłam przemykającego ratatuja. Przemykać to za dużo powiedziane, leniwie spacerujący był. Co zabawne, autochtoni e stolika obok zauważyli go pierwsi i obserwowali mnie, jak zareaguję na przybysza. Obserwowali z lekkim uśmiechem, dodam. ratatuje mi nie straszne ( z odległości dwóch metrów), więc uśmiechnęłam się, przyglądając się stworzeniu. Wyłapał to sprzedający i z wielkim hukiem przepędził gościa. Z wielkim hukiem i jeszcze większym uśmiechem. Ot, taka historyjka.
Już bez towarzystwa ratatuja (choć widzieliśmy jeszcze jedną mysz, ale niej śmiała, a to bardziej zwinną) zjedliśmy pyszne zielone warzywa w sosie (o nazwie Morning Glory, mój wybór) i zupę, poleconą przez właściciela (nadal nie wiemy, jaką, więc nazwy nie podam).
Stwierdziliśmy także zgodnie, że w Phuket Town mamy przyszłość i interes możemy przenosić. Tyle kasetonów, plandek, plakatów, reklam nie znajdziemy w Warszawie, a na pewno nie w Ostrołęce, z której pochodzi Maciek. Ciężko nam najpierw będzie z językiem, ale damy radę.


Reasumując, Phuket Town to miasto… nieładne. Stąd nasza decyzja, że następnego ranka wypływamy promem na Koh Lantę. Tajowie bardzo zabawnie (dla nas) wymawiają nazwę Lanta, dodając do niej "o" na końcu. Stoją na brzegu, w porcie i krzyczą do turystów "Lantao? Lantao?" No, Lantao. No to wsiadamy. jedynie z dziesięciominutowym poślizgiem, o 8.40, zamiast o 8.30 wyruszyliśmy na Koh Lantę (dla Europejczyków), czyli na Lantao (dla miejscowych). Dwie godziny bezpośredniego połączenia na falach. Drogo, bo aż 1500 batów, co daje nam 150 zł. Można taniej, bo za 1000 batów (100 zł), ale wtedy płyniemy przez Koh Phi Phi [PI, PI], czyli w świecie kina będącą bezludną wyspą o rajskich plażach (film "Niebiańska Plaża) z Leonardo di Caprio), w świecie rzeczywistym będącą zaś mekką niemieckobrzmiących turystów, z rajskimi resortami. Na Lantę był jeden prom, na Phi Phi wyruszało zaś sześć. To było dla nas wskazówką :)
Po dwóch godzinach perturbacji morskich, dotarliśmy na Lantao, Lantę, Koh Lantę ( nazewnictwo do wyboru). Stwierdziliśmy dużo wcześniej, bo jeszcze w Polsce, że podbijemy tę wyspę z partyzanta. Bez wcześniejszego zakwaterowania, transportu, znajomości. Słuszna to była decyzja. po dojechaniu na bardziej znaną część wyspy, tę portową, wzięliśmy tzw. tuk tuka - pojazd składający się ze skutera (motoroweru) z doczepioną przyczepą, coś jak zautomatyzowana ryksza. Chłopak o imieniu Ja (nie znam pisowni) zawiózł nas na drugą stronę wyspy, do miasteczka Lanta Town. W trakcie podróży raz zgubił mapę i dwa razy zgasł mu silnik. Co ciekawe, takie sytuacje wprawiają Tajów jedynie w dobry nastrój, bardzo bawią ich takie drobne przeszkody. To chyba zasługa życia z promieniami słonecznymi.

I dopiero na Lancie poczułam, że jestem na drugim końcu świata. Bo jest biednie i bajkowo. Turystów niewielu, dróg jeszcze mniej, reszortow - przepraszam, "resortów" - chyba brak. Jedynie miejsc "Bed&Breakfast". O nocleg zaczęliśmy pytać w sklepach. Jak się okazuje, w tym liczących chyba 500 mieszkańców, każdy sprzedawca zna kogoś, kto wynajmuje pokój. Najczęściej jeden.
Ostatnim punktem wyprawy było sprawdzenie B&B Old Times Lanta. No i strzał w dziesiątkę, proszę tylko spojrzeć na nasz domek, na zdjęciach poniżej. Dodam, że kosztuje 90 zł noc. Ja zostaję.
Pierwszy dzień upłynąl pod znakiem odpływu i zmąconego morza. Słońce przebijało się przez chmury, co jednak nie miało wpływu na temperaturę w okolicach 30 stopniu.
Właściciele Old Times Lanta są przeprzeprzeprzeprzemili. Chyba poza Francescą z Mediolanu nie spotkałam tak miłych ludzi w swoim życiu. Są młodzi, weseli, częstują, pomagają, doradzają, choć trzy na cztery osoby nie zna angielskiego.
Wieczór spędziliśmy na naszym prywatnym molo. Właściciele, widząc, że nie chcemy ruszać się z domku, przynieśli nam materać, narzutę, koc (wszystko nowe), a także ciasteczka własnego wyrobu i chińską hebratę. Jak już raz napisalam, ja zostaję.